Mozart
Adriana Szymańska
Tyle podskoków na piaszczystej drodze
wśród wilg pogwizdujących na gałęziach brzóz.
Sama radość skacze, samo bicie serca,
a jakby tysiąc zajęcy pędziło w tej orkiestrze.
Idę, a nie ma mnie (bo ty nie patrzysz), biegnę,
a to tylko wiatr gładzi mi skronie miękkimi dłońmi.
Słońce coraz większe, coraz żarliwiej świecą zewsząd
stokrotki twoich oczu. Ciebie wciąż nie ma,
jest tylko ten pęd, tkliwa, bezrozumna wierność
rozpętująca się w coraz to szybsze allegro,
już powietrze zanosi się moim oddechem, delikatne,
hojne, gotowe pochłonąć całą mnie,
żebym bezcielesna i bezsłowna, sam ekstrakt
tęsknoty, samoroziskrzająca się entropia,
żebym niewidzialna i piękna jak klarnet,
dźwięk jedynie, słodkie, przeciągłe
tak...
wysnuwający się ze mnie jedwab, doleciała
wprost do twego ucha i przenikliwie, czule,
czystą materią tonu (adagio, adagio)
powiedziała: jestem, bo śnię się tobie, bo
śnię ciebie, dotykam twojej twarzy, dotykasz
moich rąk i to jest życie, bardziej życie
niż jakikolwiek smutek, jakikolwiek brak,
nie ma ciebie, a jakby wszystko było światłem,
jedna muzyka wypełnia przestrzeń od początku
do końca rozłąki i boli tak pewnie, tak dokładnie
we mnie celuje palec istnienia, że nie wiem,
skąd nagle ten ogromny, wzbijający się aż do nieba
śmiech...
Rondo, ranek, rana, igiełka melodii
wbita na głębokość krwi i jeszcze, jeszcze wyżej
zapaść się w samotność, gdzie już tylko blada smuga
przedwiecznego blasku świadczy,
gdzie nieziszczalność,
niebywałość,
nic.