Galeria
Andrew Marvell
Spójrz, Kloro; oczy niech osądzą twoje,
Jak urządziłem duszy mej pokoje.
Co było ciągiem oddzielnych pomieszczeń,
W jednej galerii układa się przestrzeń,
A w niej rzędami zdobią każdą ścianę
Arrasy, z twarzy przeróżnych utkane;
Wchodząc, napotkasz nie meble czy sprzęty,
Lecz własny portret, w tysiąc form zaklęty.
Oto przedstawia cię wizja ponura
W stroju nieludzkiej morderczyni, która
Poddaje serca ze złością zawziętą
Okrutnym próbom i eksperymentom;
Machiny tortur zaś, których używa,
(Każda z osobna bardziej jest złośliwa
Niż wszelkie rózgi i dyby despoty),
To czarne oczy, ust karmin, lok złoty.
Lecz naprzeciwko, na innym obrazku,
Widniejesz jako Aurora o brzasku,
Kiedy na wschodzie rozciągnięta drzemie,
Blaskiem ud mlecznych rozświetlając Ziemię;
Wokół w komplecie śpiewa chór poranny,
Pąki róż kwitną i spada deszcz manny,
A gruchające u twych stóp gołębie
Sondują uczuć swych łagodne głębie.
Tuż trzeci portret: jako bladolica,
W półmrocznej grocie skryta czarownica,
Kochanka swego udręczasz bez miary,
Nawet po śmierci czyniąc nad nim czary:
Z jego wnętrzności wróżysz więc ohydnie,
Jak długo piękność twa przetrwa, nim zbrzydnie,
I, gdy ciekawość zaspokoisz, ciało
Wyrzucasz, by się żerem sępów stało.
Naprzeciw — inny obraz wzrok uwodzi:
Płyniesz jak Wenus w tęczującej łodzi;
Znad wody w niebo lecąc, zimorodki
Śpiewem w powietrze sączą spokój słodki;
Jeśli przetacza się wezbrana fala,
Ładunek ambry z grzbietu na piach zwala,
I wiatr jak gdyby po to tylko wionie,
By w nozdrza nasze nieść upojne wonie.
Te wizerunki twoje — i tysiące
Innych, w galerii mej duszy wiszące —
Wszystkie postacie obrazują, które
Przybierasz, niosąc rozkosz lub torturę:
Twoja obecność we mnie się rozrasta
Na kształt kolonii ludnej albo miasta,
I stąd kolekcja bardziej doborowa
Niż to, co Whitehall lub Mantua chowa.
Z wszystkich podobizn wszakże wziętych razem
Jednym się zwłaszcza napawam obrazem:
Wisi u wejścia; jesteś na nim cała
Jak w chwili, kiedyś mnie oczarowała —
Gdy cię ujrzałem, najsłodszą z pasterek,
Z włosem targanym przez płochy wiaterek,
Jak na zielonym zboczu, nachylona,
Kwiat rwałaś, aby przypiąć go do łona.
Przełożył
Stanisław Barańczak