Wiersz miłosny Antoniego Pawlaka pod tytułem I śmierć, wiele śmierci... [Strona 3]

mostem (w)zwodzonym pomiędzy

przylądkami dobrej nadziei

naszych ciał

kiedy wchodzę w ciebie najgłębiej

jak tylko mogę i stajemy się

jednym ciałem

kiedy czuję wokoło łączącego nas penisa

ciepło i miękkość których

nie potrafię nazwać a twoje nogi

oplatają mnie mocno

kiedy zamykasz oczy i coś w nas

zmusza uległe ciała

do coraz większego pośpiechu

kiedy będąc u szczytu wlewam się

w ciebie cały aby po chwili

zsunąć się na bok

kiedy zmęczeni patrzymy sobie w oczy

uśmiechając się na widok

własnych spoconych ciał

 

albo

 

gdy z głową wtuloną w twoje uda

próbuję sięgnąć

aż do bólu języka w rozchylające się

przede mną drugie wargi

i czuję że zaczynasz się wić

wymawiając w jęku moje nowe imię

aż po kilku drgnięciach

nieruchomiejesz

 

albo

 

kiedy trzymasz go lekko w palcach

bawiąc się patrzysz

jak pęcznieje i zmienia barwę

z uśmiechem bierzesz w szeroko rozchylone usta

gdy czuję na nim delikatny

dotyk języka i lekkie ssanie

gdy wchodzi głębiej aż do gardła

i mam dreszcze w koniuszkach palców

kiedy potrafię już tylko wyszeptać

szybciej szybciej

przy wciąż gwałtowniejącym oddechu

by za chwilę odczuć ulgę

wielkie kojące uspokojenie

 

popatrz masz na policzku

białe krople; to mogły być nasze dzieci

 

albo

 

gdy śpisz wtulona w moje ramię

i na próżno oczekując snu wpatruję się

w twoją spokojną twarz

dotykam uszu i sutek

gładzę twoje ciało i włosy

i to dopiero pozwala mi zasnąć

lub każe zbudzić cię by raz jeszcze

przeżyć pełnię nagłego wyładowania

 

wtedy dopiero zaczynam rozumieć

co kazało mi iść za tobą

bez słowa protestu

bez chwili wahania

 

4

 

dlaczego nie napisałeś dla mnie żadnego wiersza

ostatecznie to ja przypomniałam ci

dawno zapomniane słowa czułości których obiecywałeś

sobie już nigdy nie wypowiedzieć

a teraz masz ich pełne usta

wylewają się z ciebie jakbyś

posiadał ich w nadmiarze przez

zbyt długie milczenie

 

5

 

czterdziestego pierwszego dnia wczesnym rankiem

obudziłem się sam

w pustym pokoju

w opuszczonym mieście

na topniejącym śniegu pościeli

leżał kwit z pralni

jedyny mój trop

milcząca gwiazda za którą

musiałem podążyć chcąc