Pustynia miłości
Artur Rimbaud
Była to tym razem kobieta, którą ujrzałem w mieście,
Mówiłem z nią, ona ze mną.
Leżałem w łóżku, w ciemnościach.
Powiedziano mi w pewnej chwili, że jest ona u mnie.
I ujrzałem ją obok mnie, oddała mi się.
Zaległa ciemność.
Ogarnął mnie wielki niepokój,
Mnie okrywały łachmany, ona należała do wielkiego świata.
Należało nakazać jej odejść, co za strapienie!
Posiadłem ją, pozwoliłem jej, prawie nagiej, upaść z łóżka.
I, w mojej niewypowiedzianej słabości, spadłem na nią.
I wciąż w ciemnościach tarzałem się wraz z nią wśród dywanów.
Ogromna lampa w sąsiednim pokoju rozczerwieniła inną.
Wtedy kobieta znikła.
Łez wylałem więcej niż Bóg mógłby żądać ich ode mnie.
Wyszedłem do miasta, które nie miało granic. O utrudzenie!
Czułem się zatopiony w głuchej nocy po ucieczce szczęścia.
Była to jak gdyby noc zimowa ze śniegiem, pragnącym zdusić
świat na zawsze.
Przyjaciele, do których krzyczałem: Gdzie ona jest, dawali
odpowiedzi pełne fałszu.
Stanąłem przed witrażami, tam, dokąd ona udawała się
co wieczór.
Biegłem po zasypanym ogrodzie. Odepchnięto mnie.
Niezmierny był mój płacz.
Zaszedłem w końcu do miejsca, pełnego kurzu,
Siadłszy na rusztowaniu, wypłakałem tej nocy wszystkie łzy.
Pojąłem, że należeć będzie ona do własnego życia po
wszystkie dni.
I że, gdyby wróciła, owa chwila dobroci byłaby dłuższa niż
światło gwiazdy.
Nie wróciła i nie wróci nigdy. Uwielbiona, która przyszła do mnie,
o czym nigdy nie potrafiłbym marzyć.
O doprawdy, tym razem płakałem bardziej zapamiętale niż
wszystkie dzieci świata.
Przełożyła
Jadwiga Dackiewicz