A mnie się w piersi żar pragnienia lęże,
Gdy — u nóg mając brylantowe słońce —
Śnię, że to twoich oczu błyskawice
Ogniem brylantów mi palą źrenice.
I przystroiłam się cała w klejnoty,
W wisiory pereł ciężkie i w łańcuchy,
Aż ze świecideł szedł za mną brzęk złoty...
A lipy na mnie sypały swe puchy...
I tak wracałam powoli, w zadumie,
W brzęku świecideł i w starych lip szumie.
Nikogo na on czas nie było doma.
Dziewki służebne jeno po komnatach
I moja stara macierz niewidoma,
Przędąca kądziel w świetlicy. Po latach
Pamiętać będę jeszcze tę godzinę,
Gdy tak we złocie szłam w progi matczyne.
Cicho u okna siedziała z kądzielą,
A całe w słońcu wiło się przędziwo.
Pod lnianych rąbków nieskalaną bielą
Z daleka głowę jej poznałam siwą
I ślepych oczu wzrok — dziwnie daleki,
Spod koralowej idący powieki.
Z wrzeciona snuta nić w pożarze słońca
Cała promienna zdała się i złota.
Rzekłbyś: spod chudych, białych rąk, bez końca
Promień słoneczny wijąc się migota,
A ona siedzi sztywna taka, biała,
Jakoby dziwna mara — już bez ciała.
Snadź usłyszała krok i złote brzęki,
Bo nagle przędza jej pękła. Bez słowa,
Spojrzeniem jeno i skinieniem ręki
Zdała się pytać: — "Kto?" — "Matko — królowa!"
I w wyrzeczonych słów dławiącej męce
Padłam całować jej stopy i ręce.
Nic mi nie rzekła. Lecz na włosy moje
Spuściła cicho swe dłonie bolesne,
Swoich trzęsących się, biednych rąk dwoje!
A żadne słowo dzielące, przedwczesne,
Z ust jej nie wyszło. Długo trwała w ciszy,
A mnie się zdało, że mą duszę słyszy.
I — ciągle milcząc — schyliła się do mnie,
I pocałunkiem podniosła mię z ziemi...
Snadź zrozumiała wszystko — tak ogromnie,
Że nie raniła słowami próżnemi.
I nagle — padła mi na pierś z rozpaczą,
Płacząc, jak tylko ślepe matki płaczą.
Tej samej nocy, panie, byłam twoją...