Do Limuzynu sobie z Owerni
Guilhem
Do Limuzynu sobie z Owerni
Szedłem, jak pątniczkowie mizerni:
Spotkałem żonę pana Bernarda
I Gawarynową;
Przywitały mię poczciwą mową
Na San Lenarda.
A kiedy już mię tak pozdrowiły:
"Gdzie ci to droga, pątniku miły?
Widać ci z oczu, żeś, przyjacielu,
Człek jak się godzi,
Chociaż tym traktem często przechodzi
Ciemniaków wielu".
Ja, ucieszony z takiej gawędy,
Odpowiedziałem paniom w te pędy
I odezwałem się w sposób ten:
"Tarrababart,
Marra babelio riben
Sara ma hart".
Na to zawoła pani Agnieszka:
"Oto nam będzie z niego pocieszka!
Ugośćmy-że go, bo — zdaniem moim —
To jest niemowa,
Więc i sekretu o tern dochowa,
Co tu nabroim".
Zaraz mię zatem płaszczem okryły
I do komina poprowadziły.
Zastawiały mi posiłek suty,
Gdy ja przy piecu,
Dogadzający zmarzłemu piecu,
Suszyłem buty.
Przy dobrym winie, przy świeżym chlebie,
Gryząc kapłona, byłem jak w niebie;
Jadłem, że ust mi nie dały otrzeć,
Co się zmieściło!
Tak my siedzieli — kuchty nie było —
W izbie samotrzeć.
"Siostro, ten człowiek, jak mi się zdaje,
Nie jest niemową, ale udaje.
Przynieś no tutaj prędko kocura.
Wnet się dowiemy,
Kiedy go trochę poświerzbi skóra,
Czy tak jest niemy!"
Kiedym strasznego ujrzał kocura,
Jako wyciągał do mnie pazura,
To ci mię przeszedł mróz aż do kości
I tak się zlękłem,
Żem w rozgorzałej ochłódł miłości
I prawie miękłem.
Gdy już zjedzony był obiad wszytki,
To rozebrały ci mię do nitki,
A gdy tak stałem nagi nieskromnie
W izbie przeklętej,
Szponami zwierza wodziły po mnie
Od głów do pięty.
Za ogon wziąwszy mego tyrana,
Druga, co zwała się Ermesana,
Z śmiechem wodziła po moim grzbiecie,
A ja skrwawiony,
Bo mi się w ciało wbijały szpony,
Milczałem przecie.
Rzecze Agnieszka do Ermesany:
"Niemowa z niego nie udawany.
Nuże sposobić się nam do łaźni
I pod pierzynę".
Tak przez niedzielę użyłem krzynę
Ichniej przyjaźni.
Zadowoliłem je bez urazy
Sto osiemdziesiąt i osiem razy,
Że jużem myślał: spodnie mi pękną,
Sprzęt się zepsowa.
A chocia srodze bolała głowa,
Anim nie jęknął.
Przełożył
Jerzy Lisowski