Charlotte Payne-Townshend
i George Bernard Shaw

"Kiedy pewna pani wraz z pewnym panem wybrali się na spacer do Covent Garden, ulewny deszcz zmusił ich do poszukiwania schronienia w Urzędzie Stanu Cywilnego przy Henrietta Street, gdzie w wyniku chwilowego zamętu związano ich małżeńskim węzłem. Panią była irlandzka dama nazwiskiem Payne-Townshend, a panem George Bernard Shaw". Tak oto zredagowaną notatkę o swoim ślubie wysłał George Bernard Shaw do londyńskiego dziennika, który miał się ukazać z datą 2 czerwca 1898 roku.

On był czterdziestodwuletnim zatwardziałym kawalerem, a ona zatwardziałą starą panną, młodszą od niego o rok. Być może słowo: zdeterminowany, zdeterminowana, byłoby w obu przypadkach odpowiedniejsze, ponieważ ich wspomnienia z dzieciństwa były tego rodzaju, że skutecznie zabiły w nich wszelką myśl o małżeństwie. W 1875 roku matka Bernarda opuściła rodzinną Irlandię, porzucając swego wesołego, ale często niezbyt trzeźwego męża, i wyjechała wraz z córkami do Anglii, gdzie zarabiała na życie jako nauczycielka muzyki. Bernard (który nie cierpiał imienia George) przyjechał do nich w rok później, aby przez następne dwadzieścia lat mieszkać wspólnie w gospodarstwie tak zapuszczonym i bałaganiarskim, że graniczyło to prawie z nędzą. Matce wprawdzie zawdzięczał swoje umiłowanie i znajomość muzyki, ale jako wyjątkowa abnegatka ona głównie ponosiła odpowiedzialność za jego brak dbałości o wygląd swój i otoczenia; w każdym razie z pewnością nie był dobrym materiałem na głowę rodziny. Rodzice Charlotty nie byli wprawdzie rozwiedzeni, ale jej matka, sekutnica, gderaniem przedwcześnie wpędziła łagodnego ojca do grobu, zamieniając dzieciństwo córki - jak potem napisała do T.E. Lawrence'a - "w autentyczne piekło". Kiedy matka umarła w roku 1891, Charlotte miała ponad trzydzieści lat i demonstracyjnie trwała w staropanieństwie. Jako bogata partia była celem zabiegów licznych kandydatów na męża, zarówno tych bez grosza przy duszy, jak i wielu innych, chętnych dzielić z nią jej styl życia, ale sposób, w jaki reagowali na odmowy, utwierdzał ją jedynie w słuszności swego postanowienia, aby się nie dać usidlić.

Jeśli chodzi o Bernarda, jego decyzja trwania w starokawalerstwie oparta była nie tyle na zasadzie, co na wyborze. Wiedział, że zdarzają się małżeństwa udane, jak choćby pary jego przyjaciół - socjalistów, Beatrice i Sidneya Webbsów, którzy stanowili najdoskonalszy wzór całkowitej jedności uczuciowej, intelektualnej i politycznej, ale nie przejawiał najmniejszej ochoty, aby podążyć ich śladem. Lubił umilać sobie życie przelotnymi miłostkami, ale nieodmiennie zawsze wracał potem do matki. Do podróżującej Charlotty w sześć miesięcy od jej poznania pisał: "Wyjąwszy Ellen Terry, która jest istnym aniołem pocieszenia, i Nelly Heath, która maluje mój portret, oraz Lotte Fair-child, której czytam swoje sztuki, a także Ailsy Craig, która jest przyzwoitką Lottie, jesteś jedyną kobietą, której nieobecność odczuwam dotkliwie i bez której czuję się samotny".

Zachowywał się jak donżuan, ale jego seksualny popęd nie był na tyle silny, aby zrobić z niego rozpustnika. Jego największą miłością był on sam w każdej postaci, łącznie z rolą Don Juana, który w jego wykonaniu był typem kochliwego gaduły. Uwielbiał pisać miłosne listy bardziej niż kobiety, do których były kierowane, i uwielbiał słuchać własnych krasomówczych popisów na wszelkie tematy, z miłością łącznie. Pewnego razu po odwiedzeniu cierpiącej Patrick Campbell otrzymał od niej krótki liścik, w którym przepraszała go za swe nikłe zainteresowanie jego obszernym wywodem. "Och, mój drogi - pisała - jest już za późno na jakiekolwiek próby i pozostaje jedynie zaakceptować cię i kochać, jakim jesteś - lecz kiedy byłeś małym chłopcem, ktoś powinien nakazać ci: bądź cicho! chociaż raz".

Osoba pani Patrick, sławnej aktorki, miała się pojawić na horyzoncie nie wcześniej niż za lat piętnaście od owego roku 1896, kiedy to Charlotta stała się obiektem jego romantycznego zainteresowania. Jako zwolennicy stanu wolnego spotkali się dość nie w porę, ponieważ obydwoje byli pod wrażeniem szczęśliwego związku Webbsów. To właśnie Webbsowie zapoznali ze sobą ekstrawagancką parę i z przyjemnością obserwowali rodzącą się między nimi sympatię. Reprezentowane przez Webbsów umiarkowane ugrupowanie socjalistycznych fabianis-tów, których Bernard był także niestrudzonym rzecznikiem, mogło wiele skorzystać na poparciu sympatyzującej z nimi damy mającej więcej pieniędzy, niż była w stanie wydać.

Duży majątek w istocie budził w niej często poczucie winy, nic więc dziwnego, że teoria Towarzystwa Fabianistów głosząca, iż rozwiązanie problemu społecznej niesprawiedliwości nie polega ani na indywidualnej