dobroczynności, ani na podsycaniu walki klasowej, ale na zmianie społecznych stosunków na drodze racjonalnej argumentacji, przypadła jej bardzo do gustu. Odpowiadali jej również członkowie towarzystwa, których poglądy i rozmowy ciekawiły ją znacznie bardziej niż ploteczki opowiadane podczas towarzyskich spotkań jej własnej sfery. Zainteresowanie Charlotty takimi dziedzinami, jak historia, sprawiedliwość społeczna, zagadnienia religijne zyskały jej opinię "świetnej kobiety, interesującej towarzysko, ale o poglądach dość ekscentrycznych". Wśród fabianistów czuła się jak ryba w wodzie; mieli równie ekscentryczne przekonania jak ona i byli jeszcze bardziej skrajni, jeśli chodzi o cel.
Szybko się zorientowała, że Bernard Shaw jest gwiazdą numer jeden w tym środowisku. Cieszył się już wówczas uznaniem jako krytyk muzyczny i teatralny, a także początkujący dramaturg. Był znany ze swej erudycji i dowcipu oraz talentu oratorskiego. Potrafił mówić godzinami. Jego monologi skrzyły się jak stalowa klinga szabli podczas pojedynku. Uwielbiał - jak to określał - "błyszczeć". Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, był szczupły, ale wysportowany, o przyjemnej powierzchowności i miłym irlandzkim wdzięku w najlepszym stylu. Innymi słowy, był chodzącym, mówiącym, rozgadanym magnesem przyciągającym kobiety. Charlotte dość łatwo rozszyfrowała wysyłane w jej kierunku sygnały, ale ciągle się opierała wyzwaniu. Okazało się jednak, że wcale nie jest tak nieugięta. Po odrzuceniu partii kolejnych kandydatów sama również odczuła gorycz odrzucenia - delikatnego, ale zdecydowanego - przez interesującego szwedzkiego lekarza, którego poznała w Rzymie. Fascynacja była tak silna, że jej postanowienie niekomplikowania sobie życia małżeństwem zaczęło słabnąć; niestety, podobne postanowienie z jego strony przeważyło, i miłość skończyła się w zarodku.
Kiedy więc dołączyła do słuchaczy Shawa, znajdowała się w emocjonalnym impasie. W krótkim czasie Bernard zrobił z niej jednoosobowe audytorium, początkowo z rzadka, następnie coraz częściej. Pociągała go ta irlandzka dama. Chociaż nie odznaczała się wybitną urodą, była niewątpliwie przystojna, z gęstymi włosami koloru kasztana i błyszczącymi zielonymi oczami, które współgrały z przeszywającym błękitem jego oczu. Lubił z nią rozmawiać i traktował jak intelektualnie równego partnera. A ona pławiła się w słońcu tego wyróżnienia. Przez następne dwa lata widywali się bardzo często. Kiedy Charlotte wyjeżdżała w odwiedziny do krewnych w Irlandii lub swoim zwyczajem podróżowała po Europie, zasypywał ją stosem romantycznych listów. Przypuszczalnie nie stać go było na słowa prawdziwej miłości. Twierdził, że mimo licznego grona przyjaciółek czuł się bez niej samotny. Ale oczywiście nie zaproponował jej małżeństwa.
Aczkolwiek Charlotte była na tyle dojrzała, aby mieć się na baczności przed tym przerośniętym chłopcem, nie mogła oprzeć się uczuciu podziwu. Każdy dzień utwierdzał ją w przekonaniu, że jest on tym, którego ludzie nazywają "wielkim człowiekiem". Była nie tylko coraz bardziej zakochana, ale zaczynała także dochodzić do wniosku, że troska i dbałość o takiego mężczyznę warta jest, być może, wysokiej stawki, jaką byłoby uwikłanie się w małżeńskie sieci. Jednakże te wnioski na nic by się zdały, gdyby los nie przyszedł jej z pomocą. Bernard miał poważne kłopoty ze zdrowiem. Wyczerpała go intensywna praca, a na dodatek źle leczona zraniona stopa zrobiła z niego inwalidę. Kiedy Charlotte powróciła do Londynu z jednej ze swoich licznych podróży, stan jego zdrowia był opłakany. Jeden rzut oka na gospodarstwo w domu jego matki wystarczył, aby powzięła postanowienie wyrwania go jak najszybciej z tego otoczenia. Zaproponowała mu wyjazd na wieś, aby tam przy pomocy pielęgniarki odpowiednio nim się zająć. Był na tyle słaby, że łatwo dał się przekonać. A także poprosić ją, aby za niego zechciała wyjść.
Zmianę swego stanowiska wyjaśnił w charakterystyczny dla siebie żartobliwy sposób w liście do Beatrice Webbs:
"Zapadło postanowienie, że wyjadę na wieś, skoro tylko poczuję się lepiej, i że wreszcie ktoś musi zacząć się mną naprawdę opiekować. Nie ulega wątpliwości, że los postawił na mojej drodze Charlottę. Pozwolić jej zajmować się mną w innym niż żona charakterze, byłoby (gdy ty nie jesteś w stanie tego zrobić) wsadzeniem kija w mrowisko naszego otoczenia... Stwierdziłem, że moje obiekcje co do wstąpienia w związek małżeński znikły wraz z momentem zaakceptowania faktu mojej własnej śmierci. Na tym polega główna zmiana: jest oczywiście jeszcze wiele innych względów, o których, mam nadzieję, porozmawiamy w przyszłości. Niewykluczone, że jednym z nich jest też i to, iż stosunki między nami aż do tego momentu pozostawały jeszcze w owej wstępnej fazie, która poprzedza narodziny uczucia... Wyjaśniwszy sobie nawzajem, że w wypadku naszego małżeństwa nie wchodzą w grę żadne iluzoryczne mrzonki typu miłość i szczęście oraz podobne trywialne sprawy, natychmiast zmieniłem zdanie i bezzwłocznie udaliśmy się do urzędu stanu cywilnego, gdzie od razu udzielono