Debora Read i Benjamin Franklin
W amerykańskim folklorze utrwaliła się scena przedstawiająca młodą dziewczynę stojącą na progu domu i z miłym uśmiechem przyglądającą się kilkunastoletniemu wędrowcowi wlokącemu się Market Street w Filadelfii. Z kieszeni surduta wystają zapasowe koszule i skarpetki, policzki ma wypchane wielkim kęsem puszystej bułki, a pod pachami przytrzymuje dwa wielkie bochny. "Dziewczyna - wspomina w swej autobiografii Benjamin Franklin - musiała mnie niewątpliwie uważać za śmiesznego niedojdę".
Był kilkunastoletnim chłopcem, który, zrzuciwszy doktrynalne pęta, opuścił purytański Boston, gdzie jego ostentacyjnie demonstrowana krytyka ograniczeń narzucanych przez religię zyskała mu opinię wojującego ateisty. Teraz, w roku 1723, szukał schronienia w kwakrow-skiej Filadelfii. Spodziewał się tu większej tolerancji religijnej lub przynajmniej obojętności (i nie rozczarował się). A bułki kosztowały jedną trzecią tego, co w Bostonie...
W jakiś czas potem, gdy znalazł wreszcie pracę u miejscowego drukarza i odebrał długo oczekiwany bagaż, wynajął pokój wraz z utrzymaniem w niezbyt daleko położonym domu. Należał on, jak się ku swemu zadowoleniu dowiedział, do niejakiego pana Reada, którego córka Debora okazała się ową roześmianą dziewczyną z Market Street. Tym razem, jak mu się wydawało, sprawił na niej już dużo lepsze wrażenie. W następnych miesiącach znalazł kilka sposobności, aby w przerwach między pracą a nienasyconą żądzą czytania starać się utrwalić w niej to dobre o nim mniemanie. "Zalecałem się w tym czasie troszeczkę do panny Read - wspomina. - Żywiłem do niej wiele szacunku i uczucia i miałem podstawy twierdzić, że ona również odwzajemniała mój afekt, ale ponieważ wybierałem się w dłuższą podróż i obydwoje byliśmy bardzo młodzi - mieliśmy zaledwie niewiele ponad osiemnaście lat - jej przezorna matka radziła nam nie spieszyć się zbytnio z tak ważną decyzją jak małżeństwo. Była zdania, że jeśli chcemy się pobrać, to lepiej będzie zrobić to po moim powrocie, kiedy już, tak jak się spodziewałem, będę ustabilizowany zawodowo. Być może również sądziła, że moje nadzieje nie mają takich realnych podstaw na powodzenie, jak mi się wydawało".
Podróż była niezbyt udaną wyprawą do Londynu i przezorna matka Debory nie bez racji mówiła o jego nadmiernie wybujałych oczekiwaniach. Franklin został namówiony do tej podróży przez człowieka zupełnie pozbawionego poczucia rzeczywistości, można nawet rzec - szarlatana. Znalazł się w Anglii bez pracy, bez pieniędzy, znajomości i przyjaciół, jeśli nie liczyć młodego człowieka, który zostawił żonę i dzieci w Ameryce na łasce losu i był raczej ciężarem niż pomocą. W tej skomplikowanej sytuacji w ciągu prawie dwóch lat tylko jeden raz zdobył się na list do Debory z zawiadomieniem, że nie wróci tak wcześnie, jak to jej obiecywał. Zaprzątnięty swoimi sprawami, w miarę upływu miesięcy zaczynał o niej - jak to wyznał w swojej autobiografii - stopniowo zapominać.
Latem 1726, otrzymawszy obietnicę pracy w Filadelfii od kupca będącego kwakrem, z nową nadzieją powrócił do ojczyzny. Ale kupiec zmarł nagle i nie w porę; Franklin na nowo znalazł się bez pieniędzy i z ponurą perspektywą na przyszłość.
Sytuacja Debory była również nie do pozazdroszczenia. Po miesiącach milczenia Benjamina matka i przyjaciele zaczęli ją przekonywać, że nie ma co dłużej czekać, ponieważ lata lecą, a ona się starzeje. Ostatecznie zdesperowana poślubiła obiecującego młodzieńca, który niestety okazał się zwykłym oszustem. Kiedy przehulał jej wiano, odkryła, że ma czekającą na niego w Anglii żonę. Porzuciła go i powróciła do rodziców. Serce Franklina wypełniało współczucie, ponieważ jej obecny status był wyjątkowo niezręczny: nie była z niej ani panna na wydaniu, ani mężatka. W osiemnastowiecznej Ameryce był to dla kobiety godny pożałowania los. Czuł się też, jeśli już nie winien, to przynajmniej w dużej mierze odpowiedzialny za jej położenie, ale pusta sakiewka uniemożliwiała mu jakiekolwiek ruchy.
Minęły cztery lata, podczas których fortuna dopisywała mu ze zmiennym szczęściem. W tym czasie odnowił znajomość z rodziną Readów. Nie mieli do niego pretensji za niepowodzenia Debory.
"Pani Read - wspomina - była na tyle wielkoduszna, że przypisywała winę raczej sobie niż mnie, ponieważ to ona przeciwstawiła się naszemu małżeństwu przed moim wyjazdem do Londynu, a podczas mojej nieobecności namówiła ją do poślubienia innego kandydata. Ale ja współczułem bardzo biednej pannie Read, którą jej niezręczne położenie wyraźnie przygnębiało. Rzadko była w dobrym nastroju i raczej unikała towarzystwa... Nasze uczucie odżyło na nowo, ale obecnie na drodze do małżeństwa piętrzyły się wielkie przeszkody".
Przeszkody to było łagodne określenie. Gdyby marnotrawny mąż Debory zechciał do niej wrócić po zawarciu przez nią nowego małżeństwa i gdyby plotka, że był już uprzednio żonaty,