Elżbieta Barret i Robert Browning
W styczniu 1845 roku Elżbieta Barret miała prawie trzydzieści dziewięć lat i była chorą na gruźlicę starą panną przykutą do sofy w jednym z przestronnych pokojów w sławnym obecnie domu przy 50 Wimpole Street w Londynie. Jej owdowiały ojciec, typowy wiktoriański patriarcha, kochał swoje dwanaścioro dzieci miłością głęboką i gorącą, ale tak zaborczą, że jakiekolwiek próby opuszczenia rodziny przez wstąpienie w związek małżeński traktował jako haniebną i niewybaczalną zdradę. Ten zakaz odnosił się szczególnie do Elżbiety, która zawsze była jego pupilką i której rosnąca sława jako poetki stanowiła dla niego powód do ogromnej dumy i radości. Ojcowski despotyzm nie był dla niej uciążliwy; kochała ojca głęboko, a od śmierci ukochanego brata przed pięcioma laty ani nie pragnęła, ani nie spodziewała się rywala do swych uczuć. Spokojnie przyjmowała, że te kilka lat, jakie miała jeszcze przed sobą, spędzi, walcząc z chorobą, na sofie w swoim pokoju.
Rok przedtem opublikowała duży zbiór poezji i w jednym z poematów złożyła krótki hołd niektórym współczesnym jej poetom, między innymi Robertowi Browningowi. W styczniu 1845 roku trzydziesto-dwuletni autor utworów: "Paracelsus" i "Pippa Passes" znalazł się na dnie rozpaczy z powodu braku zainteresowania jego twórczością zarówno ze strony krytyków, jak i czytelników, co odbiło się negatywnie na jego zwykle pogodnym usposobieniu. Kiedy zatem przyjaciel podarował mu egzemplarz poezji Elżbiety z zawartą w nim wzmianką na jego temat, niezmiernie go to poruszyło i pokrzepiło na duchu. Wzruszony przeczytał cały tomik, po czym napisał do niej kartkę będącą bezpośrednim wyrazem uczuć przepełniających jego serce: "Kocham pani wiersze całym sercem, droga panno Barret... i również kocham panią".
To ostatnie wyznanie wydaje się nieco przedwczesne, ale niewykluczone, że tak rzeczywiście było. Nie tylko zafascynował go żywy, dociekliwy umysł i gorące serce, jakie odkrył w jej poezji, ale także zaciekawiły słowa pochwalne na jej cześć, bezustannie wygłaszane od wielu miesięcy przez ich wspólnego przyjaciela, którym był domorosły Kupido, swat i kuzyn Elżbiety, nazwiskiem John Kenyon. Kenyon był rówieśnikiem jej ojca, a także jego przyjacielem, ale przyjaźń z całą pewnością stanęłaby pod znakiem zapytania, gdyby groźny pan wiedział, co on wyczynia za jego plecami; nie tylko ściągał konkurentów, ale również od czasu do czasu ułatwiał Robertowi złożenie wizyty Elżbiecie jedynie po to, aby ten został odprawiony od drzwi pod pretekstem choroby. Wimpole Street była bastionem strzeżonym przez nieprzystępnego lokaja i wielką silną rodzinę, na której czele stał ojciec "ludojad" pożerający adoratorów Elżbiety. Pomimo rosnącej sławy i wydłużającej się listy potencjalnych gości, Elżbieta nie widywała nikogo prócz grona najbliższych przyjaciół oraz kilku uparciuchów, którym jakimś cudem udało się sforsować twierdzę.
Była to w równym stopniu zarówno jej wola, jak i jej ojca. Nadal nie mogła się otrząsnąć po śmierci brata, czuła się jej winna, ponieważ ona chcąc zażyć zdrowotnego spaceru nalegała, by poszedł z nią nad brzeg morza. W rezultacie znalazł śmierć we wzburzonych falach. Naprawdę nie miała ochoty nikogo oglądać, z wyjątkiem najbliższych przyjaciół. Jedynym lekarstwem, jedyną ulgą była poezja "i praca, praca, praca" - jak to określiła. Kiedy Robert w licznych listach, początkowo poruszających szeroki zakres tematów, dotyczących między innymi Grecji, Rzymu, Renesansu i ogólnie literatury, zaczął coraz uporczywiej się domagać, aby pozwoliła na spotkanie, zbyła go. Był to jeszcze styczeń i zimy "zamykają mnie, tak jak zamykają powieki grzesznicy - odpisała. - Spotkamy się wiosną, czuję się na tyle lepiej, że wydaje mi się, jakbym na nowo zaczęła zwracać się na zewnątrz, ku światu". Rzeczywiście czuła się znacznie lepiej. Od pięciu lat nawet ci, którzy ją kochali, nie mogli się dopatrzeć poprawy w stanie jej zdrowia. Ale zainteresowanie Roberta dało jej podnietę do życia, dosłownie postawiło ją na nogi, jakby nagle zażyła uzdrawiającego eliksiru.
Potem ona ścięła go z nóg. Dla nich obojga była to miłość, która się narodziła, zanim jeszcze się poznali. Zakochali się w swej twórczości, w swoich dziełach, w swojej wiedzy, w swoim umiłowaniu piękna i poezji, a na koniec w sobie. W maju 1840 roku Robert, przepełniony radością, otrzymał przepustkę do jej twierdzy. Bała się śmiertelnie, że go rozczaruje, ale już było za późno. Z miejsca wyznał jej miłość, i to z taką gwałtownością, że aż się cofnęła, zwinęła w sobie: nie! jest zbyt chora, nie może sobie pozwolić na miłość, nie może wyjść za mąż, nie wolno mu nigdy więcej poruszać tego tematu!
Powracał do niego nieustannie, łagodnie, lecz stanowczo. Poruszał go w lawinie listów, które wypełniały lukę między ich rzadkimi spotkaniami. (Pan Barret tolerował te wizyty pokrewnej poetycznej duszy, ale kochankowie uważali, że wykażą więcej roztropności, jeśli zachowają ostrożność.) Jej protesty stawały się coraz słabsze, w miarę jak wracały siły. Zaczęła spacerować