po pokoju, następnie po domu, potem wychodzić na powietrze. Udawała się nawet na przejażdżki. Na początku września, kiedy dla okupu skradziono jej ukochanego spaniela Flusha, sama odszukała złodziei i zmusiła, aby oddali psa. Wtedy dopiero wyraziła zgodę, aby się pobrali i zamieszkali w zdrowszym klimacie, w słonecznej Italii.
Jego plan był następujący: najpierw się pobiorą, oczywiście po kryjomu (na wypadek, gdyby się sprawa wydała, byliby już legalnym małżeństwem; bezsilny "ludojad" nie będzie mógł wtedy przeszkodzić Elżbiecie w połączeniu się z mężem), następnie możliwie dyskretnie, by uniknąć niepotrzebnego rozgłosu w Londynie, bez zwłoki wyjadą do Włoch. Zamiar trzeba było zrealizować szybciej, niż przewidywał plan. W kilka dni później pan Barret wysłał nagle jednego ze swoich synów na wieś, aby wynajął dom. Rodzina, oświadczył podczas zwyczajowej modlitwy, musi jak najrychlej wyprowadzić się z Wimpole Street, ponieważ dom wymaga remontu. Kochankowie wpadli w popłoch. Kolejna zima w londyńskim smogu - na samą myśl o tym Elżbietę przenikał dreszcz - nie mogła jednakże zdobyć się na podjęcie ostatecznej decyzji. "To wszystko dzieje się zbyt szybko i niespodziewanie - pisała z wahaniem do Roberta. - Włoska przygoda wymaga dłuższego zastanowienia". W ciągu kilku godzin otrzymała odpowiedź od Roberta, który twierdził, że zwlekanie oznaczać będzie kolejny rok oczekiwania: "Sama widzisz, co zyskaliśmy czekając. Musimy się natychmiast pobrać i jechać do Włoch. Zaraz udaję się po zezwolenie i w sobotę możemy wziąć ślub".
To był czwartek 10 września. W sobotę późnym rankiem zawarli godny, chociaż pośpieszny ślub w kościele Saint Merylebone, w obecności świadków, którymi byli jej wierna służąca i jego sympatyczny kuzyn. Po krótkiej ceremonii rozeszli się każde do swojego domu, aby dłuższą nieobecnością nie wzbudzać podejrzeń w "twierdzy". Elżbietą po powrocie zaczęły miotać sprzeczne uczucia: radosne marzenia o wyjeździe przeplatały się z bojaźnią przed reakcją ojca. Nie czekała długo. Już w środę ojciec oznajmił, że przeprowadzka zaplanowana jest na poniedziałek. Na wieść o tym Robert natychmiast polecił Elżbiecie i jej służącej, aby czekały na niego w księgarni w sobotę po południu. W połowie października byli już w Pizie, w której wynajął przytulne mieszkanko. Łagodne zimy były wymarzone dla wątłych angielskich płuc. Wiosną 1847 roku udali się do perły miast świata, Florencji, która do końca ich małżeńskiego życia miała się stać, z przerwami, ich drugą ojczyzną.
Tymczasem w Londynie pan Barret zaskoczony i rozwścieczony jej postępkiem zaciął się w gorzkim milczeniu. Nie odpowiedział na żaden list. Rzadko mówił o córce, a jeżeli już wspominał, to tak jak o umarłej. Elżbieta utrzymywała korespondencję z innymi członkami rodziny. Jednej z sióstr doniosła, że miała poronienie, po którym, o dziwo, bardzo szybko doszła do siebie: "Wszyscy nie mogą wyjść z podziwu widząc, jak z każdym dniem odzyskuję siły". W marcu 1849 roku była już na tyle silna, że normalnie i bez komplikacji urodziła syna. Tego lata, aby uciec od upału i komarów, zamieszkali - jak to określiła - w "orlim gnieździe, w górach między Florencją a Pizą", gdzie odbywali spacery po lasach i górach, a nocą siadywali przy wodospadach, by obserwować księżyc i rozgwieżdżone niebo. Czuła się nawet na tyle dobrze, że była w stanie przejechać konno dziesięć kilometrów na piknik, który postanowili urządzić w górach. "Spożywaliśmy posiłek w towarzystwie kóz - pisała - a dziecko śmiało się i baraszkowało na moim szalu".
W tym właśnie roku po raz pierwszy pokazała mężowi czterdzieści cztery sonety, które miały wejść do historii literatury angielskiej jako jedne z najpiękniejszych poematów miłosnych. (To właśnie czterdziesty trzeci zaczyna się słowami: "Jak ja cię kocham? Czekaj, niech wyliczę".) Stwierdził, że są radosne i wzruszające, wręcz onieśmielające. Były zbyt intymne, aby je publikować (tak uważała ona), jednakże (jego zdaniem) zbyt wartościowe, aby pozostały nieznane. Z pomocą przyszła im mała Portugalka; Robert często ją tak nazywał ze względu na jej śniadą karnację. Pod pokrywką wierszy adresowanych do portugalskiego poety Camoensa przez jego kochankę, zatytułowanych dwuznacznie "Sonety z portugalskiego", poematy te weszły do tomu poezji Elżbiety Barret-Browning, opublikowanego w 1850 roku.
W 1851 roku Browningowie przyjechali do Londynu. Stali się już sławni, więc goście tłumnie ich odwiedzali. Byli wśród nich jego rodzice oraz brat Elżbiety, Jerzy. Jego pełen rezerwy stosunek szybko stopniał pod wpływem serdecznego powitania Roberta, widocznego szczęścia siostry i chwytającego za serce uroku ich dziecka. Ale od ojca Elżbieta otrzymała jedynie obraźliwe pismo oraz paczkę nie otwartych listów, które do niego napisała. Roberta zaczął niepokoić stan zdrowia żony, zrozpaczonej z powodu nieugiętej postawy ojca i źle znoszącej wilgotny londyński klimat. Bez zwłoki wrócili na kontynent.
A jednak mimo to przyjechali do Londynu również w