Wiersz miłosny Jamesa Merrilla pod tytułem Dni 1964

Dni 1964

Domy, tu szpital, ówdzie ambasada — nasza

Dzielnica, dobrze zakonserwowana w słońcu,

Drżąca tylko w kałużach po nocnej ulewie...

Po drugiej stronie ulicy, wiodącej do centrum,

Miało się przez część drogi towarzystwo wzgórza,

Na które można było wspiąć się w jakiś kwadrans,

Aby ze szczytu ujrzeć, dosłownie z zapartym tchem, widok

Miasta i morza w ramach parasolowatych pinii.

Na ziemi — cyklameny, jesienne krokusy,

Mieniące się jak gdyby kropelkami potu

Wśród resztek dawnych uciech. Jeśli nie Olimpem,

To przynajmniej trwającą okrągły rok fetą

Było to zbocze, to ubocze wzgórza.

 

Wracałem ze wspinaczek z naręczami kwiatów.

Kyria Kleo, najęta przez nas do sprzątania,

Wkładała je do wody, wzdychając Maryjo święta.

Bolały ją wciąż nogi. Po pięćdziesiątce, otyła,

Ubierała się na brązowo — kopia matrony z Palmyry

Sporządzona z użyciem końskiego włosia i smalcu.

Jakże ona kochała — ciebie, mnie, nas wszystkich,

Kanarka, kota! Dziś myślę, że była miłością. Całymi

Dniami wzdychała, świeciła się z miłości — z bólu? —

Może z obydwu naraz. (Nasz dialog nie grzeszył precyzją.)

Mieszkała nieopodal ze swą pobożną matką

I synem-darmozjadem. Nazywała mnie prawdziwym synem.

 

Płaciłem jej dość hojnie, ośmielę się wtrącić.

Miłość wyzwala hojność. Najlepszy przykład — my.

Znaliśmy się od tak niedawna, że przez całe noce,

Zamiast spać, woleliśmy leżeć w świetle lampy,

Patrząc na siebie albo dzieląc się opowieściami.

 

Ta jedna chwila zwłaszcza: ty, w moich ramionach,

Bez tchu w ataku śmiechu — miłości? jednego

I drugiego? — bo właśnie przypomniałem sobie,

Co zobaczyłem, idąc w południe do centrum:

 

Nieszczęsną starą Kleo, na obolałych nogach

Pnącą się z trudem między pinie. Zawołałem,

Wołałem aż trzy razy, nim się obróciła.

Jej twarz nad ciasnym swetrem o kolorze nieba

Była umalowana. Tak. Umalowana

Na biało, jak twarz klowna, jak księżyc za dnia,

Przykryta perłowym wieczkiem, z ustami jak listek poinsetii,

Zjedz mnie i zapłać — erotyczna maska,

W którą, jak świat szeroki, stroi się złudzenie

Na własne zaślubiny ze zwykłą potrzebą.

 

Oniemiali, wpatrzyliśmy się w siebie — więc miłość

To złudzenie? — i poszli, każde w swoją stronę.

Chwilę potem trafiłem na targowy plac,

Gdzie realne istnienie warzyw, drobiu, garnków

Wytłaczał z masy marzeń ścisk targujących się ludzi:

Każdy przechytrzał los, próbujący go nabrać, oskubać

Jak ptaka, jak kwiat w cieple tego listopada,

Kwiat zagubiony wśród gliniastych ścieżek wzgórza

Lub znaleziony gdzieś na klęczkach w błocie

Ze swoim pulsującym, rozbudzonym pąkiem

Oczekującym uszczknięcia — w tym miejscu

Myśl o nas powstrzymała mnie, wziąłem się w garść

 

I w drodze powrotnej do domu kupiłem dla nas owoców.

 

Wybacz mi, jeśli to czytasz. (I oby Kyria Kleo —

Gdyby ktoś miał w przyszłości przełożyć ten tekst na grecki

I przeczytać jej na głos — też mi wybaczyła.)

Tak długo obywałem się bez kochania, że

W tamtej chwili nie bardzo wiedziałem, co myślę.

 

Skryłem twarz w twoich dłoniach, szybkich, litościwych,

Przesłaniających oczy. Moimi ustami oddychał

Jakiś bóg. Więc złudzenie? Jeśli nawet, niech dalej trwa;

Niech przebywa tu z nami za swą marną dniówkę,

Sprzątając, podlewając, wzdychając z miłości czy z bólu.

Niechby w razie potrzeby umiało się wspiąć na wyżyny

Choćby i poniżenia, tak jak ja sam skądinąd

W owych dniach żyłem jakby w nieustającej wspinaczce

W świat leśnych kwiatów, delektacji, łez —