Wiersz miłosny Jamesa Merrilla pod tytułem Filiżanka w chiński deseń

Filiżanka w chiński deseń

Szturmując nasz kontynent falami masowej histerii,

Błękitnokrwisty kantoński ród pozostawił po sobie mętne

 

Kałuże genów: z tych mydlin wynurzały się, parując, stada

Mutantów z supermarketów. Jeden taki napatoczył się dzisiaj.

 

Kwitnąca śliwa, błękitne ptaki, pióropusz wierzby,

Pagoda — niemal kopia przedwojennego wzorku:

 

Ta sama łódź unosi w dal kochanków wielkości komarów,

Stary most ugina się ciężej pod jej ojcem, dającym coraz

 

Słabsze, jak mucha na lepie, znaki wątłego sprzeciwu.

Dwaj słudzy, mniejsi, niosą przed nim lampion, gdy wraca do domu.

 

Co ma w rękach — rulon papieru? Przez te lata musiał ogromnie

Zmądrzeć, wyzbyć się ziemskich przywiązań, i w ogóle.

 

Wkrótce będzie chciał tylko, aby mgły tych majowych poranków

Wtopiły się — jak tusz w skórę, błękitna kotwica

 

Wkłuta po pijanemu (przywiązany do niej niszczyciel

Odpływa pełną parą), pulsujący, zawiły stygmat —

 

Aby wtopiły się w siatkę drobniutko spękanej glazury.

Jesteś daleko. Listki wróżą to, co wróżą.

 

Lecz jeśli się czymś napełnia to samotne, obtłuczone naczynie,

Napełnia się dla ciebie — ciepłem, przejrzystością.

 

Jego wewnętrzny horyzont — stary deseń, dziwacznie stłoczony

Na obwodzie, jak dawniej — stawia w swym centrum ciebie.

 

Ten wzorek — tak sobie myślę — to wersja nieba, które

Było mi niegdyś łatwiej zastąpić nowym niż skleić:

 

Strome ukosy dachów, całe w maleńkich dachówkach,

Pochyłe plastry miodu, błękitne jak sina chmura.

Przełożył
Stanisław Barańczak