Odlot z Bizancjum
James Merrill
1
Więc już po wszystkim. Czas wracać do domu.
Jeszcze taksówką do aerodromu —
Ostatni wspólny koniak.
Jeszcze nas zamknie Kodak
W ostatnią i nieostrą klatkę Kodachromu.
W automatycznej pralni nasza pościel.
Co będzie z szarym kotem — o tym prościej
Nie snuć czarnych domniemań.
Pogadanka na temat
"Dobroci wobec Zwierząt"? — masz od dawna dość jej.
Lecz mózg płachtami parzą błyskawice.
Nie mogę mówić — nie chcę zaskowyczeć.
Pod brwi ciemnym obrywem
Masz pustkę w oczach. Gdybym
Mógł wierzyć, że wypełnię ją znów swym odbiciem!
Trzask! Chyląc wille, góra kładzie się na boku,
Prostuje, nie rozlawszy zieleni w zatokach —
Arena, w lot niknąca,
Gdy swym biczem pogromca
Tnie świat, który sam stworzył, na strzępy obłoków.
Będę tych słów żałował w jakiejś innej porze —
To nieprawda, nieprawda, ale jednak — Boże,
Dość żyłem, już mnie nie dręcz.
Kochałem cię — odszedłem.
Inny świat na mnie czeka? Nie pamiętam. Może.
Ty, którego zwierzęciem jestem, moich zmysłów
Magu i pentagramie, podnieś na lotnisku
Wzrok: nad tobą, w obłokach
Kocham cię, wciąż cię kocham...
A potem zniknij w tłumie, w tramwajowym ścisku.
2
Tu rzekł księżyc, niebianin-grubianin:
"Ty staranniej rozpatrz swą rozpacz!
Pan miał plan i w tym planie był odlot.
Czyżby nie dość cię głaskał łaskami?"
A ja, z mocą: "Więc na co te noce,
Te bydlęce wagony agonii,
Która drze mnie tak, że się nie zdrzemnę,
Gdy ty drwiny mamroczesz w pomroce?"
Księżyc na to: "Pożądasz — w porządku;
Można grzeszyć i gorzeć gorzej.
Rzecz to niezła, gdy w kochaniu się nie zna
Odpoczynku i to od początku.
Zamiast biadać i bladość mieć w licach,
Wstań, tumanie, z tej otomany.
Tak jak ja nic na świecie nie świeci —
Ciesz się z życia, wzorem księżyca!"
Tym podstępem mnie zwabił i zbawił:
Wstałem, gotów bez sprzeczki sprzedać
Nawet duszę. Rży wiatr nad rżyskami,
Błędny błękit brnie sennie, srebrnawy,
W tę scenerię, w której stale stoję:
Nie zna blizny żadne z serc, dawniej bliskich.
W bladym blasku lat twoje błyszczy
Wolne, uodpornione na moje.
3
Bezcenny ptak z metalu osiadł wreszcie
Na ziemi. Z obu stron widniały nagie
Pejzaże wzgórz i nieskończonych bagien.
Nie wsiadł w autobus; nie myślał o mieście.
Słońca wschodziły, gasły w pyle i czerwieni.
Lew górski, wodny wąż — całkiem jak gdyby
To do niego należał ostateczny wybór,
Kiedy tak klęczał na skorupie ziemi.
"Matko, byłem uparty, próżny i drapieżny,
Pomóż mi wrócić, nie odchodzić więcej."
Dotknął wargami miejsca, gdzie pęknięcie
Wydzielało niejasny dech zgodliwej pieśni.
"Abym znów się narodził, ruszył w drogę wtórą,
Niech wpierw nad moim ciałem zabrzęczą ścierwice."