Wiersz miłosny Jana Rostworowskiego pod tytułem Alpy

Alpy

Samoloty pachną oliwą,

ceratą i Chanel Number 5;

 

I facet z wyjedzonym nosem

minutę przed odlotem sprzedaje gazety,

w których gwałcą sędziwe kobiety,

a nauczyciel szkoły w Kencie

flirtuje w sali gimnastycznej

z trzynastoletnim pacholęciem:

angielski raj.

 

Ale nam już ramiona rozpięto,

nas już ta dżuma nie złapie;

 

Pachną cztery strumienie powietrza

benzyną, gwiazdami i miętą;

 

zostanie w tyle na betonie

zapaskudzony papier.

 

Bo za minutę i pięć sekund

wpadniemy nocy w srebrne włosy

i wolno będzie odpiąć pasy

i palić tańsze papierosy.

 

I przyjdzie panna malowana

w jedwabnym białym stroju

i lewe skrzydło zagra na flecie,

a prawe na oboju.

 

A potem arak — dla porządku,

żeby nie stracić pionu.

 

A o czwartej ta panna

powiedziała nam: Alpy.

Dezynfekcja po grzechach Albionu.

 

Jak te lodowce nas wymroziły!

Jak ten śnieg ostro nas wytarł!

 

Światła wiosek zgubionych

cztery mile pod nami

— jak je dobrze pić, kiedy świta!

 

I wiedzieć że na samym dnie

zamrożonego pucharu

oczy czystsze od śniegu

i czerwone paznokcie,

i ramiona gorętsze niż arak.

 

Potem słońce wzeszło,

potem skośnie

cichym lotem

w białą trzodę baranów;

 

"Proszę państwa"

— powiedziała dziewczyna

— "lotnisko Mediolanu".

 

I dzień niebieski był, jak TY

i wpłynął do kabiny,

i holowały nas pod wiatr

dwa złote serafiny.

 

I spadł nasz cień w zielony świat,

co płasko się wygina

i wtedy właśnie pierwszy raz

brzęknęła mandolina.

1959