Chianti
Jan Rostworowski
A z Mediolanu moja śliczna
jechaliśmy już sami,
nas troje:
litr Chianti w pękatej flaszce,
ja
i salami.
"Salami prego, Chianti prego..."
— na tyle starczyło języka;
w mandolinami strojny pociąg
pan z gwizdkiem nas powtykał.
A ty na końcu toru — prawda?
Obiecana, diamentami ważona!
Więc nic nam było po całej reszcie
i całej reszcie nic po nas.
I kiedy już się ustaliło
że nie gadamy z nikim,
stowarzyszyłem się z butelką
pierwszym serdecznym łykiem.
Potem zagryzłem oślim szczęściem
(nikt nie pomyślał o chlebie)
i mignęło się pole papryki
i już nagle byłem o dwa łyki
bliżej do ciebie.
(wiesz? szyjka butelki jest taka gładka,
jak — kiedy ci całować paznokcie)
Przy trzecim łyku jakiś dryblas
niechcący trącił nas łokciem
i chlusnęło to wino na koszulę
i płomieniem miękkim do duszy;
i znowu trochę bliżej do ciebie,
i to wino przecież jest białe,
i koszulę wiatr ciepły wysuszy.
Zostało tylko pół butelki,
gdy dojeżdżałem do Werony;
było południe, miasto spało,
W WERONIE BIŁY WSZYSTKIE DZWONY!
(a właściwie to była Genua,
Werona jest w odwrotnej stronie,
ale butelka tak dzwoniła,
więc pozostało przy Weronie)
Potem nad morzem tunelami
niósł się ten pociąg z mandolinami;
Morze było na lewej partyturze,
na prawej góry,
na wprost wiesz sama co było:
wyższa od gór,
błękitniejsza od morza
nadchodząca powietrzem miłość.
A potem wszystko stało się nagle:
ostatni łyk tego wina,
ostatnia wieczność czasu bez ciebie...
i zaśpiewało palmami w niebie
DIANO MARINA!
Potem — pamiętasz — woda i góry,
i wino, i może łzy,
i mandoliny i mandoliny,
i jeszcze więcej mandolin,
i znowu miękki płomień na sercu,
i to już byłaś TY.