Lido
Jan Rostworowski
To stało się w największy upał,
w ramie ze złota i emalii;
A kroki ku tej ramie się chwiały
i mieszały się i zaplatały:
sprzączką w sandale
dotykiem kolan
gorzkim zapachem soli;
"Uważajcie" — brzęknęła mandolina
— "ludzie patrzą spod parasoli".
Jak tu uważać?
Jak pruć jedwab niebieski?
Jak rozgarniać te złote nici?
Po zimnych schodach gubionym piaskiem...
Jak te drzwi białe otworzyć?
Jak się tobą nasycić?
W cytrynie nie ma tyle soku,
w pomarańczy tyle słodyczy;
Złoty puch na ramionach,
pocałunek — czerwona zasłona
— nie zdążyłem tego złota liczyć.
Bo trzeba było cię opłynąć,
nastroić i otworzyć,
więc zaproszeni zostali
muzykanci z całej Italii,
wędrowni komedianci
i śpiewacy i gladiatorzy.
A gdy dojrzały już winogrona
i napełniły się sokiem
ukołysałem cię i wyniosłem
na miejsce bardzo wysokie.
I otwierałaś oczy powoli
jak dwie niebieskie przepaście
i zawołałem do towarzyszy:
"Świece nad nami pogaście".
I zapachniały gaszone świece,
i zadzwoniły cykady,
i wypłynęły łodzie na niebo,
i śpiące ryby i światy.
I księżyc wyszedł z ciemnego morza,
by srebrem póty się toczyć,
aż noc wstążkami od mandoliny
jedwabnie uśpi ci oczy.