Zazdrość
Jan Rostworowski
Nie chodź do lunaparku.
Na czole masz księżyce,
noc przez włosy ci płynie jak barka,
a tam świecą zębami
elektryczne pajace;
śmiercionośny jest prąd w lunaparkach.
Tam błyskają białkami
podrabiani Hiszpanie
rozkraczeni wesoło na schodach,
a ty przecież masz oczy
pożyczone od nieba,
jak wilgotna kwietniowa pogoda.
Popatrzyła figlarnie
bokiem twarzy na gwiazdę,
wiatr jej szeptów we włosy nawtykał,
pogłaskała mi ramię
i drżącymi palcami
poprawiła ramiączko stanika.
I wiedziałem że wstanie,
i wiedziałem że pójdzie,
że to krew jest i klęska, i zamęt,
że ją sparzą pod suknią
nogi smukłe jak palmy
i płomieniem przeniosą przez bramę.
Katarynki zapiały
karminowo i słodko,
ładni chłopcy kłaniali się rzędem,
pulsowały neony,
powiedziała: — poczekaj,
i, już biegnąc: — za chwilę tu będę.
Niebo spadać zaczęło
więc przywarłem do ławki,
ciepłe deski pachniały jej ciałem
i konało nad światem
czarne serce tej nocy,
lecz na świecie ja jeden konałem.
Potem przeszła godzina,
księżyc gwiazdy pospinał
i zdejmował je z nieba, jak kolię,
podnosiły się z trawy
na wilgotnym obłoku
napuszone różowe magnolie.
Znowu stała przy ławce
i usiadła leciutko,
i palcami musnęła mi skronie,
powiedziała: — już świta —
i podała mi słońce
pływające w niebieskim wazonie.
Odezwały się flety,
wszystkie ptaki ożyły
pawie przyszły i jadły jej z ręki
i szeptały te oczy
najprawdziwsze na świecie:
— no już dobrze, już dobrze, maleńki.