We dwoje
Leopold Staff
1
Z dwu stron naprzeciw siebie z dali
Wyszliśmy, młodzi, z ufnym czołem.
Nie rzekłszy słowa idziem społem,
Jakbyśmy dawno już się znali.
I każde wierzy, jak w znak z nieba,
Że drugie pewno wie, gdzie kroczym —
Ku cudom jasnych łąk uroczym —
Skoro i pytać nie potrzeba.
I żadne troską się nie biedzi,
Choć milcząc idziem przez bezdroże.
Lecz niemy spytać się nie może,
Kto nie wie, nie ma odpowiedzi.
2
Choć pod twej piersi bielą gładką
Serce swe żywe pogrzebałem,
Odkąd me serce jest twym ciałem,
Własne mi serce jest zagadką.
Gdy patrzę w twoje oczy duże,
Gdy cię tęsknotą oszołomień
Spowijam, jestem jako płomień,
Który się ślizga po marmurze.
To samo przy twych ust dotyku
Wzruszenie, tajnej czar potęgi,
Przejmuje mnie, co wobec księgi
W niezrozumiałym mi języku.
3
Jak dom tajemny, gdzie zasuwa
Zamknęła drzwi i okiennice,
Są piersi twojej tajemnice,
U których ma tęsknota czuwa.
I nęcą, kuszą twoje usta
Milczącym czarem tego domu,
Który nie znany jest nikomu,
Chociaż głąb jego — może pusta.
I może strwonię życie, święte
W wiosennie młodych dni zaraniu,
Na próżnym jeno kołataniu
Przeto, że drzwi te są zamknięte.
4
Wstecz nie odwracaj twarzy bladej,
Silnie mnie dłońmi dzierż obiema.
Cóż, że za nami są stóp ślady,
Kiedy przed nami śladów nie ma?
Lecz może kwiat paproci złoty
Jest przeto szczęściem w ciemnym borze,
Że wciąż go szuka wzrok tęsknoty,
A nigdy znaleźć go nie może?
Będziem nocami iść. W świt ciche
Oczy skrywajmy dłońmi szparko.
Z miłości przeto zmarła Psyche,
Że poszła w tajny mrok z latarką.