niepewności, strachów, gwałtownych uniesień,
niewstrzymanych wydzierań się ku Tobie pastwić się będzie
nad moją duszą. Jak duch skazany, potępiony, pokutujący,
chodzić będę wzdłuż i wszerz przez te pokoje, aż Ty
przyjedziesz. Ani chcę przypuszczać, byś z matką była,
ani chcę, ani mogę, bobym wtedy padł na podłogę
bez zmysłów: nie - nie - nie - nie!
(...) O Dialy, Dialy, nigdy niech Ci się nie zdarzy czekać
na kochanego, na mnie czekać, nie - nie - nie.
Nieprzyjacielowi śmierci bym życzył, ale nie miałbym
sumienia mu życzyć takich dni, jako są te, które przeżywam
czekając na Ciebie. (...) Nie dziwiłbym się, gdybym się spalił
czekając na Ciebie. Przyjedziesz za późno, wysiadasz, pytasz
się: "Gdzie Zygmunt mój", a Jan smutno Cię prowadzi.
Wchodzisz do mego pokoju, Jan jeszcze smutniej pokazuje
ręką na stos węgli i popiołu leżący na ziemi. Oto Zygmunt
Twój! Nie doczekał się Ciebie, to tylko po nim zostało!
Zatem w tym samym domu, o tej samej porze jestem,
co przeszłego roku, kiedym wołał: "O zostań się, godzino",
a teraz wołam: "Przemijaj prędzej, godzino, bo konam".
To samo morze jednak, te same cyprysy i pomarańcze,
i światło, i góry, wszystko to samo, tylko bez życia!
Wszystko leży jak ciało bez serca, bez duszy, nieupięknione
silą boską! Wszystko to wygląda mi na miarę stworzenia,
a nie na utwór! na arcydzieło! To dopiero arcydziełem będzie
pojutrze! O! Ty jesteś najwyższa sztukmistrzyni,
najdoskonalsza artystka pod niebem, ni dłuta, ni pędzla,
ni harfy Ci nie potrzeba wcale. Tylko staniesz gdzie
i spojrzysz, wnet światło się świetli, murawa się zieleni,
góry błękitnieją, natura cała dostaje kształtu, barwy, życia.
Ona była wprzódy, i światło, i zieloność, i błękit, wszystko
to było wprzódy, ale jakieś światło bez jasności, kwiaty
bez kolorów, niebo nie niebieskie. Przybądźże, Ty czarownico
sztuki, Ty, bez której nie ma nigdzie poezji, Ty moje wielkie
Fiat, bo choć to słowo Bóg wyrzekł przed wiekami,
jeśli go nie powtórzysz teraz, dla mnie ono nie jest.
Tyś w życiu moim, czym w ogromnej kompozycji Haydna
moment, w którym światło wytryska. Ten moment muzyczny
jest alfą i omegą całości!
I tak zacząłem od łajania, a kończę na prawdzie
do pochlebstwa podobnej. Tak, do pochlebstwa, gdyby ją usta
jakiego markiza wyrzekły, który by sam nie rozumiał,
co mówi, ale to jest prawdą w moich ustach. Ty sama wiesz,
a wiesz, że życie moje tam się zaczyna, gdzie Twoja
przytomność, i razem z nią się kończy. Ty wiesz, że mnie
nie ma, gdzie Ciebie nie ma, wtedy jest tylko ogromnie
bolesne nie, które ludzie nazywają wciąż Zygmuntem,
ale którego ja nazwać nie mogę. Gdybym mógł, Ty byś się
rozpłakała, Ty byś darła włosy sobie, Ty byś zaraz tu
przyjechała, zapomniała o świecie, o wszystkim, boby to imię
moje, to słowo nauczyło Cię i wyraziło Tobie wszystkie męki
tego, którego kochasz! Wszak Ty kochasz mnie?
(...) Ach! to przyszłe dni moje tak pełne zieloności! Czemuż
tak smętnieje okolica, zamglewa się niebo. Zimno mnie
przeszywa, śnieg prószy, zdaje mi się, żem już nie w domu
tym, ale gdzieś na drogach dalekich, długich świata, zawsze
jednak z Tobą, a zatem dobrze, nie lękam się niczego. Choć
już nie słońce świeci, ale chmury się czernią, choć już nie
murawa, ale lody po skałach i górach, co mnie to szkodzi,
kiedy przeczuwam, żem wciąż z Tobą - wciąż - wciąż -
aż gdzie?... Co to jest? Czy Ty mnie opuszczasz, dobry
aniele mój? Aniele, czy powtórna śmierć moja się zbliża?
Och! zaprawdę śmierć, śmierć. - Teraz przyszedłem
do zmysłów, obudziłem się ze snu pod grobem Cycerona.
Ja umarły, ja upiór, ja nie z Tobą od dni tylu, tylu już, droga!