(...) chcę tylko pokazać Ci dowodnie, żem sam, podobnie
sam jak Ty, i że dla nas obojga stało się już koniecznością
być samymi, ilekroć nie jesteśmy razem! O ile więc zdołamy,
bądźmy razem duchem, nim zdarzy się nam szczęście bycia
razem osobami naszymi widomymi z sobą. Krzepmy się
i popierajmy na cierniów drodze, nie szukajmy w świecie
innych już pociech, stosunków, związków, bo choćbyśmy
szukali jak Diogenes, nie znajdziem, a choćbyśmy znaleźli,
na nic by się nam nie zdały, bo byłyby tylko parodią nas
samych, byłyby profanacją nas samych, byłyby gorzkim
szyderstwem niebieskiej spójni, którą wypracowały krwią,
łzami i uniesieniem duchy nasze między sobą!

13-19.02.1844 r.


(...) w nieznośnej goryczy zaczynam rok ten życia, a jedyną
ulgą, jąkam mógł mieć, wziąłem pisząc do Ciebie. Bóg Cię
strzeż, Bóg Cię pobłogosław; głupstwa plotłem, gdzież ja sam,
przecież Ty żyjesz! Przecież Ty myślisz o mnie, i zapewne
o tej chwili myślisz! Albo przynajmniej jutro rano myśleć
będziesz - i to szczęściem mi!

Dobrej nocy, Consuelo! Dobrej nocy! Nim zasnę, pomodlę się
za Ciebie. Oto straszna, okropna noc, jak te drezdeńskie
rozpaczna, w których zawszeni pisywał do Ciebie! Żre mnie,
żre, żre akwatofana!

01.03.1844 r.


(...) Co się z Tobą dzieje, o moja Dialy, o duchu mój
nadziemski, coś mi wszędzie towarzyszył w tej podróży
żywota, coś mi był aniołem, a stałeś się jako fan, ku któremu
kołysań burzą wszystkie siły wioślane moje kieruję!
Ty, bez której żyć nie mogę, a nie chcę umierać, o Dialy,
Dialy, co Tobie, żeś nie pisała? Czy Cię tak osłabiła utrata
krwi? Czy gorzej Tobie? O moja, moja Dialy, Ty,
żebyś wiedziała, co cierpię, kiedy lękam się o Ciebie
i kiedy z piekła wyzieram, i niebo całe moje spostrzegam, -
Do obaczenia, do obaczenia. O, życie, jeszcze wre w sercu
tym, biedny jestem, sypię się jak popiół, a tęsknię
jak światło do Boga.

Twój teraz i na wieki


02.09.1844 r.


(...) a nie zostawiaj mnie tak bez listu, bez pociechy,
bez wiadomości żadnej, na łup najsroższych marzeń, na pastwę
tych piekielnych 24-ech godzin, które znów upłynąć muszą,
nim mi się zdarzy możność jutrzejsza odebrania listu
od Ciebie. I tak już niesłychaną trawię się gorączką, każda
chwila mi piorunem, który połknąć muszę. Schnę i troszczę
się, i wyglądam ku wieczorowi ulgi jakiejś, wiadomości jakiejś,
brieftragera jakby anioła, aż przyjdzie i jest mi szatanem,
bo nic nie przynosi. Wczoraj krótki liścik pełen złych nowin
i choroby Twej. Dziś żyłem dzień cały tylko w nadziei
wieczornej godziny, a teraz przyszła i przeszła - i nic, nic,
milczenie, zimno, tęsknota, w sercu pełno mar czarnych.
Co się z Tobą dzieje? Nie spuszczam ócz znad Twego łóżka
i zdajesz mi się jęczeć w łóżku tym. Ach, to widzenie
do niezniesienia, to halucynacja, która mi resztę żywotnych sił
z mózgu wyssie! Gdziekolwiek się obrócę, widzę to łóżko
Twoje i obwiązaną głowę Twą, i chusty zbroczone krwią
na niej, i słyszę Twoje westchnienia wciąż, i tak mi
niespokojnie, że chciałoby mi się otworzyć okno i wyskoczyć.
Biednym ja, biednym! Co też z Tobą się dzieje? Co?
O Boże mój, Boże, strzeż ją i przywróć ją do zdrowia!

07.10.1844 r.