Albo — skoro w wszechświecie nic nie ginie mamie —
Gdzie spojrzenia, którymi ktoś mrący ogarnie
Świat cały, nim odetchnie po raz już ostatni?
Albo — czy chmurka może obawiać się matni?
Albo gdy na niebiosach księżyc się zapali
I na wody upadnie, jak dobyć go z fali?
Albo... i tak bez końca, jak w bajkach Szeheraz.
Otóż widzisz, ja myślę, myślałam już nieraz,
Że wszystko, co za "wielkie" wieki wiekom głoszą,
Czyli to będzie sztuką, czy ciała rozkoszą,
Przypomina nam zawsze stan ów, który czeka
Prędzej, później, lecz pewnie każdego człowieka —
Ów stan, którego żadne słowa nie upiększą,
Ów stan, co jest rozkoszą z wszystkich snadź największą,
Ku któremu twór wszelki ciągnie, w nocy, we dnie
Dąży z woli lub z musu, z wiedzą lub bezwiednie,
Ów stan, co niepodzielnie zawładnąwszy światem,
Cel bytu kiedyś spełni i...
Śmierć myślisz zatem?
Cicho, cicho na Boga! — mój złoty, mój drogi,
Nie wymawiaj imienia twej Pani złowrogiej,
Nie wymawiaj go nigdy, nigdy, nigdy głośno!
Za pusto tu, za ciemno, za smutno łzą rośną
Gęstwiny płaczą wokół... A jeśli to licho
Czych tu kędy z kosą? a jeśli? Więc cicho
Nie igrajmy z tą mocą podstępną i wrażą.
Szli oparci o siebie ramieniem i twarzą,
Z oczyma w mrok wbitymi, z płonącymi czoły.
Ona całą istnością w jego istność wrosła,
On na poły jej więzień, Prometej na poły.
Wszelkich pragnień go burza za świat zjawisk niosła,
A choć milczał, blask taki ze źrenic mu padał,
Że tym blaskiem duch jego cały się spowiadał
I mówił do jej myśli: dlaczego? dlaczego
Miłości naszej smutek i tęsknica strzegą?
Oto gdy pocałunkiem usta się nam spoją,
Oto gdy pierś mą złoże na białą pierś twoją,
Oto gdy tak bez woli, bez czucia, pamięci,
Czerpiemy z siebie słodycz uściskiem objęci,
Dusza z uwięzi zmysłów swobodnie ulata
W obcą dla nas, mistyczną krainę zaświata.
Co tam robi? czy słońca tam widzi, czy nowie?
Nie zgadnąć, tego ona nigdy nam nie powie
I tylko, gdy z wędrówki swej do nas powróci,
Niedobrze jej tu z nami i tak się wciąż smuci
Jak kędy na wygnaniu zbłąkana królewna.
Bo dla niej za powrotem jedna rzecz jest pewna:
Że nad żar ust łaknących, nad ciał lube sploty
Istnieją śluby ducha i ducha pieszczoty
Stokrotnie rozkoszniejsze i lepsze daleko —
Coś, jak kiedy się rzeka spotka z drugą rzeką,
Coś, jak gdy się dwie chmury ciągnąc nieba krajem
Zetkną i aż do drobin przenikną nawzajem,
Coś, jak kiedy dwa światła rozszczepione tęczą
Znów w jeden biały promień wspólnie się zaręczą
Coś, co nie ma określeń w naszej mowie lichej,
Coś, co bije blaskami z cudnych liców Psychy,
Gdy szałem z nas wyparta pławi się w eterze
I dziwną kąpiel z światła, woni, dźwięków bierze
I oboje nas potem, po swoim powrocie,
Rzuca na pastwę strasznej, bezbrzeżnej tęsknocie
Za tą kąpielą dziwną, za szczęsnością oną
Przeczuwaną zaledwo, a tak upragnioną...
Szli oparci o siebie ramieniem i twarzą
Jak anioły, gdy w niebie ziemską miłość marzą.
Szli, nie wiedząc u kogo, u dnia czy u nocy,
Na to swe utęsknienie szukać im pomocy?
Szli oparci o siebie, cisi...
A tymczasem
Jakiś zbłąkany powiew zakołysał lasem.
Za nich i za podobnych im całe miliony
Wyrwał się z mroków leśnych jakiś jęk stłumiony
Jakby całej ludzkości bolesne westchnienie
Szło rozbić bramy nieba... A tam — wciąż milczenie.