Odpychanie nicości
Marek Śnieciński
Myślałem kiedyś że jestem wędrowcem
który będzie karmił swą pustkę
miastami wyciągającymi w niebo
chude ramiona kościelnych wież
myślałem że wiecznie głodny będę biegł
ku krajobrazom przerzuconym niedbale
przez linię horyzontu
przymierzał ciała kobiet do mego pożądania
rozrywającego się w ich wnętrzach
Za kamiennym murem mój ogród
dojrzewające w ciszy owoce
z uwagą koszę trawę
przycinam winogrona
naprawiam furtkę
wieczorami ostrożnie dotykam słów
spocone i zalęknione kryją się w trawie
czasem schodzę ku nim
zlizuję kropelki rosy
patrzę na ich wilgotne futerka
Byłem obcy w miastach
o wieżach z różowego kamienia
gdy słuchałem dialektów
pielęgnowanych nad pełnymi kuflami
byłem obcy
zanurzając stopy
w mętnej zieleni Wełtawy
patrząc na omszałą wilgoć
co pięła się mozolnie
po kamiennych przęsłach mostu Karola
albo w czasie spaceru po dachach Norymbergi
gdy zachodzące słońce
zatrzymało się w ostatnim zachwycie
kilka przecznic dalej
na Lorenzkirche i ukwieconych ogrodach
byłem obcy
wśród tłumów w świątyniach
gdy zrzucałem pościel ciężką od potu
w zadymionych nocnych knajpach
wrzących rozgrzanymi ciałami
nie potrafiłem połączyć
zmierzchu z brzaskiem
który nadchodził jak zawsze
równie okrutny
pusty gest pożegnania
w szarości
Wszystko już nazwane
kamień jesion pokrzywa
wszstko czego zdołają dotknąć
moje zachłanne palce
powietrze z drugiej strony lustra
rozjarza się jeszcze tajemniczo
kusi opalizującą atmosferę
obiecuje samotność
odnajdę w niej słowa
choć wszystko powszednieje
nawet chleb
żuty pospiesznie w codziennej modlitwie
ciemność ociekająca nasieniem
oblubienice wiatru
co zostawiają smak krwi
na mych spękanych wargach
Przepisuję cierpliwie
gesty dreszcze
oddech nocy we włosach
sutki twarde i chłodne
czekające mego języka
wilgotne grona porzeczek
wiecznie świeże pokusy
lepki sok plami usta
wtulone w ciemność
wybiega z niej cisza
metafizyczny owoc
o skórce gładkiej chłodnej