Tęsknota
Maria Komornicka
Widziałam jak Cię ode mnie porywał wicher czarny, o ukochany mój!
W dal cię porywał, a ty odwracałeś twarz od jego lotu i patrzyłeś na mnie, wsparty rękami na skrzydłach wichrowych.
Patrzała na mnie twarz drobna, blada, objęta wichrową czernią — patrzała smutnie i wiekuiście.
Żegnała mnie na zawsze twarz drobna, chora — żegnała na zawsze bólem swoich źrenic.
I nie wiedziały te czarne, czyste źrenice, że wiekuiste żegnanie w nich rozpacza.
*
Biegłam za tobą wpatrzona w twarz drobną, bladą, a stopy moje grzęzły w mokrej ziemi — a wiatr mnie smagał, wygryzał mi łzy.
Owiał mnie i przeniknął tuman lodowy. Śmierć weszła we mnie.
Ja i śmierć patrzyliśmy w twarz twoją drobną, obrzuconą piórami wichrowych skrzydeł.
Ważył się z tobą wicher — jak sęp ze zdobyczą — kołysał się powoli — pozwalał oczom naszym się żegnać.
I zawył — i w twarz mnie uderzył skrzydłem — i pomknął w dal unosząc cię w piórach swoich.
Za tumanem świszczącym, za powietrzną twoją trumną biegłyśmy po ziemi — biegłyśmy bez tchu — ja i śmierć.
Nie dogonię cię już — o ukochany. Słaba jestem, śmierć zamieszkała we mnie.
Dogoni cię śmierć, o ukochany! dogoni cię śmierć moja.
*
Sama jestem i sam jesteś — i już na zawsze objęła nas samotność.
Na zawsze cię żegnam, o mój promieniu wrący! na wieczne niewidzenie.
Przychodzi po mnie śmierć i pójść z nią dzisiaj muszę — przychodzi po raz trzeci.
Gdy przyszła pierwszy raz — oddałam jej duszę młodą. Uciekła z łupem — wyjąc.
A po raz wtóry przyszła — syta po uczcie trupiej — chciała żywego napoju.
Zgasiła pragnienie krwią moją — wypiła wszystką krew — odeszła pijana.
Dziś trzeźwa przychodzi, i głodna, i smutna. Po ciało przychodzi, po resztę ofiary.
Za ręce mnie trzyma, słucha mego tętna, serce mi liże językiem chropawym, zimnym...
Już idę za nią, o mój płomieniu! idę z nią od ciebie na wieczne niewidzenie...
*
Nie ujrzą mnie już więcej wielkie, czarne oczy — źrenice moje już cię oglądać nie będą.
Nie oprze się już głowa twoja na mej piersi — nie dotknę już ustami słodyczy twego czoła.
Nie okręci się wkoło mnie twe ciało wężowe — nie ogarnie mnie bólem swego płomienia.
Nie spleciem się w marzeniu jako dwa powoje, gdy drzemią w trawach wysokich, kołysane wiatrem błękitnym.
Nie uśniem już splątani, tęskni, ociężali... nie zgaśniem już, głownie szału, w gorącym popiele snów nie przespanych.
Nie schronimy się już, sieroty, w słabych ramionach swoich przed światem. Jako brzozom wśród stepu nie masz nam schronienia.
Sama jestem i sam jesteś i już na zawsze objęła nas samotność.
Jako dziewanny na jesiennym pustkowiu stoimy biedni, targani przez wichr i słotę.
Jako okwitła dziewanna pustkowia na wiatr rozpraszam liście, gnę się i umieram.
*
Cicha umieram, z zachwyconą boleścią na twarzy — i błogosławię ciebie.
W chmurach deszczowych zachodzi słońce, szklaną purpurą zalewa smugi dalekiej ulewy.
Świszcze wiatr w szerści rżyska, targa powojami, odrywa ich zmięte kielichy,
Płaczą wierzby siwe nad strugami, obnażają ranę pni okaleczonych.