Matka Natura
Maria Pawlikowska-Jasnorzewska
Drogiemu Panu Boyowi-Żeleńskiemu
Matka Natura wchodzi — babsko tęgie, dziwne,
uśmiechnięte jak Budda, jak lis i Gioconda.
Siada ciężko w fotelu, patrzy na godzinę,
na pokój i na meble ciekawie spogląda.
Będzie ją ktoś z zebranych błagał na kolanach,
otoczą ją lekarze w płóciennych fartuchach,
lecz ona milczeć będzie od rana do rana,
na jęk młodej pierwiastki nieodparcie głucha.
Starszej pani płaczącej spojrzy poprzez ramię
w kąt, gdzie czeka od wczoraj stęskniona kołyska,
po czym oprze się łokciem na okiennej ramie,
by posłuchać, jak słowik serce w niebo ciska.
Ze spojrzeniem poczciwem, choć trochę nieszczerem,
zakasze wreszcie ręce do pracy nieskore —
i wśród perfum i potu, zmieszanych z eterem,
zaśnie nagle w fotelu wcielenie przekory.
Aż gdy krzyk w białych murach rozpryśnie się echem,
gdy padną słowa: maska, chloroform i kleszcze,
— ruszy się pra-położna. Pomoże z pośpiechem,
bo i kotka w ogrodzie czeka na nią jeszcze...