Cyntia
Sextus Propertius
I
Zabłąkany, pijany, wczoraj, o jasna moja,
szedłem w nocy, a żaden służący ze mną nie szedł,
aż tu drogę, zabiegła gromada małych urwisów;
ilu ich było, nie wiem, bo strach nie dawał policzyć.
Jedni trzymali pochodnie, drudzy łuki, a reszta
nawet mi już jak gdyby sposobiła postronki.
Tyle, że byli nadzy. Więc któryś tam większy gałgan
"Bierzcie go — woła — bierzcie! Co wiemy o nim, to wiemy.
On to jest, jego w złości wydała nam pewna kobieta".
Ledwo powiedział i już wyczułem na szyi pętlę.
Zaraz drugi krzyknął, by wziąć mnie w środek, a trzeci
"Bić — mówi — tego, kto myśli, że nie jesteśmy bogami.
Ona od tylu godzin tęskni do ciebie, nicponiu,
ty po omacku szukasz drzwi nie wiadomo czyich.
Gdy ta pani rozplącze wstążki czerwone u swojej
nocnej czapeczki, gdy spojrzy, wznosząc wolno powieki,
wtedy nie mirry arabskiej owieje cię woń, lecz balsamów,
które własnymi dłońmi przyrządził bóg miłości.
Dość, braciszkowie! Ten biedak zaczyna już kochać prawdziwie.
Otośmy i pod dom przybyli, pod który należy".
Tak mnie odprowadzili do progu kochanki mej, Cyntii.
"Idź — powiedzieli — i ucz się nocą zostawać w domu".
II
Właśnie świtało, więc chciałem zobaczyć, czy Cyntia jest sama.
Wszedłem, patrzę, a Cyntia sama leżała w sypialni.
Staję oszołomiony. Piękniejsza nie była nigdy,
nawet w ów dzień, gdy szła, ubrana w szkarłatną tunikę,
wyspowiadać się Weście ze snów, które miała, a z drżeniem
szła, by nie było czarnych dla niej i dla mnie przeznaczeń.
Taką piękną ujrzałem ją teraz. Już się ocknęła.
Ile prawdziwej urody ma w sobie czysta natura!
"Cóż to? — rzekła. — Szpiegujesz? Od rana śledzisz dziewczynę?
O co posądzasz mnie? O charakter podobny do twego?
Nie tak łatwo zdradzam. Wystarczy mi jedna miłość,
z tobą lub z kimś, kto by mógł uczciwiej od ciebie kochać.
Przecież odcisków i śladów nie widać na posłaniu,
nie znać, żeby się tutaj tuliło dwoje kochanków.
Czujesz mój zapach? Oddech? Nie ma drażniącej woni,
którą byś zaraz poznał, gdybym cię dzisiaj zdradzała".
Tu zamilkła. Chciałem ją jeszcze całować, lecz ręką
zasłoniwszy się, wstała, odbiegła w rozpiętym sandałku.
Tak odepchnięto mnie, strażnika świętej miłości.
Potem już ani jednej szczęśliwej nocy nie miałem.
Przełożył Jacek Bocheński