Domowy pochówek
Robert Frost
Podnosząc oczy, ujrzał ją u szczytu schodów:
Nie widząc jeszcze, że wszedł, zaczynała właśnie
Zstępować z piętra, ale patrząc w tył, przez ramię,
Jakby coś — jakaś groźba — przykuło jej wzrok.
W pół niepewnego kroku powstrzymała stopę,
Cofnęła się, spojrzała znów. Podchodząc, spytał:
— Co ty tam zawsze widzisz z tego piętra? Powiedz,
Chcę wiedzieć. — Na dźwięk słów zwróciła się ku niemu,
Zarazem przysiadając bezwładnie na stopniu,
Przestrach w jej twarzy tępo zgasł. Powtórzył, aby
Zyskać na czasie: — Co tam widzisz? — Szedł po schodach,
Aż ją, skuloną, miał u stóp. — Powiedz mi wreszcie,
Kochana. — Nie ruszyła się, tylko milczeniem,
Sztywnością karku odmawiała mu pomocy:
Jakby mówiła "Niech sam spojrzy, i tak nic
Nie zauważy, ślepiec"; przez chwilę istotnie
Nie widział, wreszcie mruknął: — A. — I znowu: — A.
— No, co? — co? — zapytała.
— Nic; po prostu widzę.
— Nic nie widzisz — ucięła opornie. — Mów: co?
— Dziwne jest tylko to, że nie spostrzegłem zaraz.
I że stąd, z tego miejsca, nigdy mi się przedtem
Nie rzucił w oczy. Pewnie to przyzwyczajenie.
Cmentarzyk — wszyscy moi tutaj pochowani.
Taki mały, że mieści się w tej ramie okna.
Nie większy niż podłoga tu, w sypialni — co?
Trzy nagrobki łupkowe i jeden z marmuru —
Nieduże płyty, ale w ramionach szerokie,
Gdy tak w zachodzie słońca stoją tam na zboczu.
Z nimi nie ma kłopotu. Ale ja rozumiem:
To nie o płyty chodzi, ale o mogiłkę
Dzie... —
— Przestań, przestań, przestań, przestań — zakrzyczała.
Kurcząc się i nurkując pod jego ramieniem
Wspartym o poręcz, zbiegła schodami w dół, z sieni
Obracając ku niemu spojrzenie tak wrogie,
Że, nim się mógł powstrzymać, zawołał: — Czy człowiek
Nie ma już prawa wspomnieć dziecka, co mu zmarło?
— Ty — nie masz! Gdzie kapelusz? Och, nie potrzebuję!
Muszę wyjść na dwór, zaraz. Duszę się w tym domu.
Nie wiem, czy jest mężczyzna, co ma takie prawo.
— Amy! Chociaż raz nie idź gdzieś do obcych ludzi.
Wysłuchaj mnie. Nie zejdę na dół, obiecuję. —
Usiadł na stopniu, oparł podbródek na pięściach.
— Kochanie, już od dawna chcę cię o coś spytać.
— Nie umiesz nawet pytać.
— Dobrze, to mi pomóż. —
Jej palce w odpowiedzi dotknęły zasuwki
W drzwiach.
— Uraża cię prawie każde moje słowo.
Nie wiem, jak mam w ogóle mówić z tobą, żebyś
Przyjęła to przychylniej. Mógłbym się nauczyć —
Chyba. Wcale nie twierdzę, że wiem, w jaki sposób.
Wobec kobiet mężczyzna musi ograniczyć
Mężczyznę w sobie. Moglibyśmy się umówić:
Jestem gotów ci przyrzec, że nie tknę niczego,
Co ma być nietykalne — powiedz tylko, co.
Chociaż, kiedy ktoś kocha, po co mu umowy?
W małżeństwie bez miłości nie można żyć bez nich,
Ale kiedy jest miłość, nie można żyć z nimi. —
Poruszyła zasuwką. — Nie, nie; proszę, zostań,
Chociaż jeden raz nie idź z tym do obcych ludzi.
Jeśli to ludzka sprawa, to powiedz po ludzku,
W czym rzecz. Daj pojąć, co cię gnębi. Przecież
Nie jestem tak nieludzki, jakby ktoś mógł myśleć,
Widząc cię, jak tam stoisz, jak się wciąż odsuwasz.
Daj mi szansę. To prawda: moim zdaniem, trochę
Przesadzasz. Co kazało ci myśleć, że matka
Stratę pierwszego dziecka musi opłakiwać
Aż tak — żeby nikt bliski nie mógł jej pocieszyć?
Każdy by uznał, że już dość pamięć zmarłego... —
— Znów te twoje szyderstwa!