— Nie, przecież nie szydzę!

Naprawdę już mnie złościsz. Zejdę tam do ciebie.

Boże, co z tą kobietą!... Więc do tego doszło:

Człowiek nie może mówić o swym zmarłym dziecku.

 

— To ty nie możesz, bo nie umiesz o tym mówić.

Gdybyś miał w sobie trochę serca — przecież ty

Wykopałeś własnymi rękami — jak mogłeś? —

Tę mogiłkę; widziałam stamtąd, z tego okna,

Jak to robiłeś: tak, że żwir raz po raz, lekko,

Miarowo, wylatywał w powietrze i spadał,

I zsypywał się z górki na krawędzi dołu.

I myślałam: "Co to za człowiek? To ktoś obcy".

I zwlekłam się po schodach i znowu na górę,

Żeby jeszcze raz spojrzeć: szpadel wciąż wyrzucał

Ten żwir. Potem wróciłeś. Słyszałam, jak w kuchni

Dudni twój głos i, nie wiem sama, w jakim celu,

Podeszłam, żeby ujrzeć to na własne oczy:

To, że tak możesz siedzieć, w butach upaćkanych

Ziemią z grobu własnego dziecka, jeszcze świeżą,

I zwyczajnie coś mówić o codziennych sprawach.

A szpadel zostawiłeś oparty o ścianę

Na ganku — wiem, bo widziałam.

 

— Ja chyba

zacznę się śmiać, tak gorzko, jak nigdy dotychczas.

To jakaś klątwa. Boże, ja naprawdę jestem

Przeklęty.

— Każde słowo mogę ci powtórzyć:

Mówiłeś: "Mgła co rano przez trzy dni pod rząd

I trochę deszczu, a najlepszy płot brzozowy

Spróchnieje". W takiej chwili mówić coś takiego!

Co czas próchnienia płotu miał wspólnego z tym,

Co czekało w pokoju, tu, przy zasłoniętych

Oknach? Nie byłeś w stanie naprawdę się przejąć!

Gdy ktoś, nawet najbliższy, chce nam aż do końca

Towarzyszyć w konaniu, odpada tak prędko,

Ze w gruncie rzeczy mógł się wcale nie wysilać.

Nie, w śmiertelnej chorobie jest się od początku

Samotnym, a w agonii — jeszcze samotniejszym.

Bliscy udają, że są z nami aż do grobu,

Ale zanim pogrzebią, myślą o czymś innym,

Robią co mogą, żeby powrócić do życia,

Do żywych ludzi, do spraw, które mogą pojąć.

Tylko że świat jest zły. Ten żal by może przeszedł,

Gdybym coś mogła zmienić. Ale nie, nie, nie!...

 

— No, powiedziałaś wszystko i zaraz ci lepiej.

Nie pójdziesz teraz nigdzie. Płaczesz. Zamknij drzwi.

Przecież złość ci minęła. Po co się upierać?

Amy! Ktoś idzie drogą, patrz! Nie rób mi tego!

 

— Och, ty — ty myślisz, że wystarczy coś powiedzieć'.

Muszę wyjść, dokądkolwiek. Jakże ja mam tobie...

 

— Jeżeli tylko... Amy!... — Otwierała już

Drzwi. — Dokąd idziesz? Najpierw powiedz, dokąd idziesz.

Znajdę cię, zmuszę, żebyś tu wróciła. Słyszysz?! —

Przełożył
Stanisław Barańczak