Wiersz miłosny Roberta Lowella pod tytułem Mąż i żona

Mąż i żona

Poskromieni przez miltown, na matczynym łożu

kąpiemy się w jutrzenki wojennym kolorze;

złocone słupki łóżka w świetle dziennym lśnią,

oblane wyuzdaną, dionizyjską krwią.

Wreszcie drzewa zielenią się na Marlborough Street,

kwiaty naszej magnolii pod oknem się ścielą,

parząc ranek zabójczą, pięciodniową bielą.

Przez całą noc trzymałem cię za rękę,

jak gdybyś czwarty raz z rzędu

zobaczyła przed sobą królestwo obłędu —

jego mordercze oczy i banalne słowa —

i odwlokła mnie odeń żywego... Ma petite,

najczystsze z Bożych stworzeń, bystrość i energia:

miałaś dwadzieścia parę lat, a ja,

ściskając szklankę w dłoni

i z gardłem ściśniętym,

piłem więcej niż inni, aż wreszcie omdlałem

u twoich stóp, zmorzony piciem i upałem

Greenwich Village, zanadto urżnięty,

zbyt sztywny i nieśmiały, aby cię poderwać,

gdy ze zjadliwą werwą

tradycyjne Południe drwinami smagałaś.

 

Dziś, w dwadzieścia lat później, odwracasz się tyłem.

Bezsenna, przytulasz

dziecięcym ruchem poduszkę do ciała

i staromodna tyrada —

pośpieszna, bezlitosna, czuła —

na moją głowę jak Atlantyk spada.

Przełożył
Stanisław Barańczak