Pierwsza miłość
Światopełk Karpiński
Już w sen odpływam z łbem na dłoni
i umierają moje oczy.
Czaszka jak garnek przechylony
broczy:
Po księżycowym, drętwym chłodzie
srebrzy przez noc, przez dno jesieni.
Jak kręgi po umarłej wodzie
myśli rozlały się w przestrzeni.
Zamigotały chrzęstem blachy,
jedyny raz od owej fali,
latarnie, bruki, piętra, dachy,
zaułki zamrożone w dali.
Zadrżały szyby w twoim domu
i załamały się jak atłas,
jedyny raz od owej fali.
Wyrosłaś w oknie po kryjomu
i nie zapalasz światła.
W otwartą noc się czujnie wczytasz,
popłyniesz z drzew szelestem
i nawet siebie nie zapytasz,
a pojmiesz, że tu jestem,
że drgnąłem w ziębach mojej toni,
świetlistym słupem z dna się wznoszę
i mknę strzelisty a uśpiony,
roślinne lwy, korale płoszę.
Dziurawię łbem przestworza grząskie
i muszę w górę tak pionowo.
Rozwijam pęd jak srebrną wstążkę,
już jest mi granatowo!
Już granat lśni zielenią ciemną,
już zimna zieleń jest pode mną.
Lecę w ciśnienia coraz bledsze
i słyszę furkot owej jazdy,
mijam roztwory coraz rzadsze,
patrzę:
pod stopą mam powietrze.
Wyciągam dłoń po gwiazdy.
Kołuję wokoło twego domu,
nad nocą piszę kręgi złote,
a siedem ich naliczysz.
Twój krzyk nie mówi nic nikomu,
bo przecież ty nie krzyczysz.
Strach ci odrąbał ruchy rąk,
gdy napisałem siódmy krąg.
Roślinna rośniesz. Stoisz blada.
Zawijam lot nad twoim czołem.
Na szyby bitwą skrzydeł spadam.
Zakołysałem się, runąłem.
Zderzam się z brukiem, łbem i chwilą
i sen przebijam ten na wylot.
Pęknięta głowa w dłoniach szumi
i świat parzyście w oczy wsiąka.
Kim jesteś, w jakim błądzisz tłumie
przez dzień tak długi jak rozłąka?