Elegia dla Jane,
Theodore Roethke
mojej studentki, zmarłej
po zrzuceniu z siodła przez konia
Pamiętam pierścionki włosów na karku, wilgotne i miękkie jak pędy powoju;
I jej szybkie spojrzenie, szczupaczo skośny uśmiech;
I jak, gdy już ją się wyrwało z zamyślenia do odpowiedzi,
Balansowała na skocznych sylabach, ciesząc się własnym myśleniem,
Strzyżyk, radosny, z ogonkiem pod wiatr,
Piosenką wprawiający w drżenie gałązki i witki.
Cień śpiewał wraz z nią;
Szepty liści stawały się pocałunkami;
W bielonych dołkach pod krzakami róż śpiewała pleśń.
Och, kiedy było jej smutno, rzucała się w tak doskonałe głębiny,
Ze nie mógłby jej znaleźć nawet ktoś jak ojciec,
Gdy ocierała policzek o źdźbło,
Mąciła najprzejrzystszą wodę.
Wróbelku, nie ma cię,
Nie czekasz już jak paproć, z jej kolczastym kręgosłupem cienia.
I nie są mi pociechą powierzchnie mokrych głazów
Ani zraniony resztką światła mech.
Gdybym ja tylko mógł wytrącić cię z tego snu,
Okaleczony skarbie, trzepoczący się nad wodą gołębiu.
Nad tym wilgotnym grobem mówię słowa, które są wyznaniem
Miłości: ja, bez prawa do niej,
Ani ojciec, ani kochanek.
Przełożył
Stanisław Barańczak