Kopenhaga
Waldemar Mystkowski
Więc w siedemdziesiątym szóstym późną wiosną
łapałem głęboki oddech, zatykając nos i nurkując
w Bałtyku, gdy przywiózł ją przyjaciel plastyk
oznajmiając, że jest czysta i do tego perła.
Nie wiedziałem co z nią zrobić, a jej
wyobrażenia o mnie i języki obce, które kiepsko łączyły
nas, ciągle rozsypywały się z kilku powodów.
Upał, upał. Na krótkiej trasie Słupsk — Ustka i odwrotnie
transportowaliśmy mokre ręczniki i uczyliśmy się przekleństw.
Powstawała między nami długa cisza, jak welon.
Ona pospiesznie zapełniała bloki rysunkowe i miękkim ołówkiem
dorysowywała mi wąsy. Łaziłem tak brzegami Bałtyku,
aż pewnego razu zainstalował się obóz naturystów
i musieliśmy uciec do miasta i dwojga imion Kierkegaarda.
W mieszkaniu pot ściekał z nas rynienkami zmęczenia,
a cisza między nami była wtedy mokra. Języki nasze
duński i polski odkrywały liczne miejsca intymne.
Nazywaliśmy. Sól odkładała się na ustach
i brzegach ciał: dlatego przekraczaliśmy granice.
Termometr zbyt nagrzał się na słońcu, ów przyjaciel
w kaftanie bezpieczeństwa został zawekslowany
prosto do wariatów. Czekaliśmy na deszcz. A gdy spadł
moja duńska perła krzyczała: Kobenhavn, Kobenhavn.
To było w siedemdziesiątym szóstym. Już nigdy
nie otwierałem jej, nawet przy użyciu bojaźni i drżenia.
A tamten deszcz pozostawił po sobie rdzawe ślady.