Obłok w spodniach
Włodzimierz Majakowski
(fragment)
Sądzicie może, że to bredzi malaria?
To było.
Było w Odessie.
"Przyjdę o czwartej" — powiedziała Maria.
Osiem.
Dziewięć.
Dziesięć.
I oto wieczór,
zgrudniały i chmurny,
odszedł od okien, powlókł się za nocą.
Za zgarbionymi plecami
kandelabry
rżą i chichocą.
Nie mogłyby oczy mnie poznać niczyje:
potwór żylasty,
wije się, wyje,
męka wlecze go.
Czegóż to może chcieć to ryje?
A ono dobrze wie czego!
Cóż? Mnie tam wszystko jedno:
i to, żem z brązu,
i to, że serce — żelaziwo chłodne...
Nocą
trwożny dzwon swój
chciałbym ukryć w kobiecem, łagodnem.
I oto
olbrzymi
garbię się w oknie,
czołem roztapiam szybę cienką...
Będę miał miłość czy nie?
A jaką?
Wielką czy maleńką?
Skąd wielka do takiego ciała?
Pewno malusia jak figa,
ot, krzyna miłościneczki.
Toć ona przed samochodu syreną się
wzdryga,
lubi saneczek dzwoneczki.
Jeszcze i jeszcze,
z twarzą przywartą ku szkliwu,
ku dziobatej deszczu twarzy,
czekam
obryzgany łomem wszechświatowego
przypływu.
Północ z nożem się szasta,
dogoniła,
zarżnęła,
precz do cholery!
Godzina
dwunasta,
już głowa skazańca z szafotu,
runęła!
Kropelki szare zza szyby
w grymas ogromny się zwyły,
jak gdyby
chimery z Notre-Dame
pysk rozdziawiły.
Przeklęta!
Cóż — i to nie pomoże?!
Usta wnet się rozedrą krzykiem i tęsknotą!
Słyszę:
cicho,
jak chory z łoża,
zeskoczył
nerw.
I oto
najpierw przeszedł się z wolna,
potem biegać zaczął,
zakręcił się jak fryga,
wzburzony, wyraźny,
drga,