Wiersz miłosny Adriany Szymańskiej pod tytułem Wir

Wir

Ciemnoskóra melodia wciąga mnie jak topiel

Wstępuję w tę ciemność i ciemność

a ciepła wata pogody jaśnieje w dalekich brzegach

To jest tak mroczne jak dziecięcy lęk o skończoność świata

Więc melodia woń gotowość mięśni

ten mężczyzna tak jawny a pełen tajemnic

Jego usta obejmujące mnie doskonałym szeptem

Dalekie wołanie — maleńka skaza udręki

powraca na biały brzeg

Mogę być naraz łąką rzeką drzewem

rojem ptaków wprawiających się w godowy śpiew

Mogę otworzyć w dłoniach wszystkie pory słońc wiatrów i deszczów

wznieść triumfalne portale wszystkich możliwych wiar

Mogę być jak całe niebo z płonącymi ramionami tęcz

Mogę oszaleć Rwać z głowy bukiety polnych kwiatów

posadzić na grządkach skóry najdelikatniejszy mech

Mogę pachnieć jak sosnowy las smakować jak dojrzała jabłoń

poruszać się jak spłoszona w łanie żyta przepiórka Mogę

Dopóki nie dotkniesz mnie skrzącą rozkoszą jak sierpem

że jak zraniony owad cofnę się nagle w chitynowy dreszcz

Niech w nim trwam z tą eksplozją zatrzaśniętą w przełyku

Niech w nim nie płaczę

Niech tylko czasami dziko zza ramienia pamięci

wybłyśnie jak zimorodek — niebieski pocisk wzruszenia

Niech tylko ze snu budzi mnie znienacka

niemożliwie cielesny zapach twego słowa