Lilia
Bogusław Adamowicz
Raz — w ogrodzie zielonym —
Przed wieczorem — o wiośnie —
Na tę śnieżną lilijkę
Poglądałem miłośnie...
Upojony jej wonią —
Przed godziną zórz złotą —
Na tę czystą lilijkę
Poglądałem z tęsknotą...
I gdym na nią tak patrzył,
Zdało mi się, że ona
Nagle drgnęła, tak, drgnęła,
Jakby ze snu spłoszona.
Jakby żądłem ją pszczoły
Ukłuł wzrok mój — tak cała
Lilia drgnęła — i twarz jej
Barwą róży się zlała...
I do ucha mnie doszedł,
Gdy tak lśniła różowa,
Od jej listków szmer jakiś —
Jakby szept, jakby słowa.
Wargi ustek miodowych
Roztuliły się z drżeniem...
Zrazum sądził, że wiatr je
Trącił lekkim swym tchnieniem...
Nie! słyszałem wyraźnie,
To, co rzekła mi z cicha,
I poczułem, że pierś jej
Ludzkim ciepłem oddycha.
Że jej łono dziewicze
Pała życiem namiętnem...
Że w rozkosznym jej ciele
Krew gorącym wre tętnem!...
Ach, pod wpływem tych czarów
I tej woni uroczej
Nagle wrzącej krwi struga
Zasłoniła mi oczy...
Mózg się zmącił, wzrok zaćmił...
Ach, w tym szale zuchwałym
Jam zapomniał, że ona
Tylko kwiatkiem jest małym!!...
*
A gdym się ocknął, już dawno
Nad sadem ranek błysł świeży...
Milcząca, zwiędła, bez woni,
Przede mną lilia ma leży.
Milcząca, zwiędła, bez woni,
Na ziemi leży od rana,
Oddechem moim spalona,
W uściskach moich złamana...
Milcząca, zwiędła, bez woni,
Spowita brzasku mgłą dymną...
I taki chłodny wiatr wionął
Na twarz jej martwą i zimną...
Ach, taki zimny wiatr powiał...
I w niebie zorza tak zbladła...
I rosa taka rzęsista
Na zwiędłe listki jej spadla...