Wiersz miłosny Czesława Miłosza pod tytułem Na pożegnanie mojej żony Janiny

Na pożegnanie mojej żony Janiny

Kobiety-żałobnice swoją siostrę oddawały ogniowi.

I ogień, ten sam na który patrzyliśmy razem.

Ona i ja, w małżeństwie długie lata.

Złączeni przysięgą na złe i dobre, ogień

Kominków zimą, kampingów, palących się miast,

Elementarny, czysty, z początków planety Ziemi,

Zdejmował jej włosy, strumieniejące, siwe,

Imał się ust i szyi, wchłaniał ją, ogień.

Do którego języki ludzkie porównują miłość.

Mnie było nie do języków. Ani do słów modlitwy.

 

Kochałem ją, nie wiedząc kim była naprawdę.

Zadawałem jej ból, goniąc za moją ułudą.

Zdradzałem ją z kobietami, jej jednej wierny.

Zaznaliśmy wiele szczęścia i wiele nieszczęścia.

Rozłąki, cudownych ocaleń. A tutaj ten popiół.

I morze bijące o brzegi kiedy idę pustą aleją.

I morze bijące o brzegi. I uniwersalność doświadczenia.

Jak bronić się przeciw nicości? Jaka moc

Przechowuje co było, jeżeli nie trwa pamięć?

Bo ja mało pamiętam. Tak bardzo mało pamiętam.

Zaiste, wrócenie chwil oznaczałoby Sąd Ostateczny,

Który nam Litość chyba odracza z dnia na dzień.

 

Ogień, wyzwolenie z ciężkości. Jabłko nie spada na ziemię.

Góra porusza się z miejsca. Za ogniem-kurtyną

Baranek stoi na łące niezniszczalnych form.

Dusze w czyśćcu goreją. Heraklit szalony

Patrzy jak płomień trawi fundamenty świata.

Czy wierzę w ciał zmartwychwstanie? Nie tego popiołu.

Wzywam, zaklinam: rozwiążcie się, elementy!

Ulatujcie w inne, niech przyjdzie, królestwo!

Za ogniem ziemskim złóżcie się na nowo!

1986