Wieczna
Edward Leszczyński
Rozpasanych sabatów ogriastyczne kręgi,
tajemniczych bajader żądza nieśmiertelna
niczym mi wobec twojej kuszącej potęgi
królewskiej mej fantazji kochanko bezczelna.
Przyszłaś, kiedyś, w gorączce dziecinnych majaczeń,
eliksirem szatańskim poić spiekłe wargi
i w duszy nieskalanej — zarzewiem przeznaczeń
rozpaliłaś żywiołów odwieczne zatargi.
Wciąż nęcąca ku sobie i wciąż niedostępna,
jak rusałka żeglarzom zjawiona nad skałą
— miłość wstydem płonąca i miłość występna
ciebie tylko o boska chciały zakląć w ciało.
Dzisiaj w prochu rzucony przed twą straszną łaską,
gdy mi rozkosz obłędny mózg zalewa falą,
wiem, żeś nigdzie i wszędzie, że miłość jest maską,
za którą nieśmiertelne twe oczy się palą.
Niewolnikiem twym jestem, bo w jarzmo służalcze
zgięły mię twego piękna czary nieprzeparte;
z przenajsłodszych antyfon hymny bałwochwalcze
tworzę, by się twe imię święciło Astarte.
Błogosławiona bądź mi maro tajemnicza,
w jakiejkolwiek przychodzisz opętać mię zjawie,
— każdą iskrą roztloną w żarach twego znicza,
— każdą rozkosz i każdy kształt twój błogosławię.
Gdy przestrzenie powietrzne drżą w upalną ciszę,
na łące wydeptanej południcy stopą
na złocistym rydwanie w tryumfalnej pysze
lecisz błyszcząc jak słońce szprych złotych pożogą.
Gdy rozpęd rumaków ujęty w twej ręce
czuję w dreszczach mych pulsów; jak derwisz szalony
rzucam się pod twe koła a w konania męce
straszna rozkosz w krwi mojej zatapia swe szpony.
Czasem cicha przychodzisz jak widmo z kurhanów,
przeczysta jak marzenie, nim w kształty się wcieli,
oddech twój jak muzyka pod liśćmi bananów.
— Pójdź... Znowu przestrzeń wszystkich gwiazd cię dzieli.
Znowu ręce chwytają próżnię, znowu sporne
myśli jak wężowisko kłębią się ruszone;
językami płomyków pragnienia potworne
syczą pełznąc i gasną jak głownie zetlone.
Otom wydan na pastwę mej posępnej nędzy. —
Noc idzie, co rozprzęga wszystkie spójnie ducha.
O, roztrącić się w nicość! skonać! byle prędzej!
Płaczu nie ma i boga nie ma, który słucha.
Tam, w górze, jakieś światy konają nade mną
i ostatnich się wspomnień załamują głosy —
Naraz promień światłości rozdarł otchłań ciemną,
jakby ręka anioła przetarła niebiosy.
Znowu czuję cię boska; jesteś —jesteś przy mnie —
jak matka na swe dziecię spoglądasz litośnie;
usta twe rozchylone w przenajświętszym hymnie,
w którym ból wszystkich wieków pali się miłośnie.
Moc wieczystych odrodzeń biorę z twojej ręki
A w piersiach cicha wiedza wstaje na kształt słońca:
że przez błędne manowce rozkoszy i męki
wiedziesz mię ku otchłaniom początku i końca.