Wiersz miłosny Ewy Sonnenberg pod tytułem Antynomia krawatu. Anatomia poety

Antynomia krawatu. Anatomia poety — Poemat o Styczniu pisany od stycznia

Odurzony fetorem damskiej bielizny postradał zmysły

myje ręce w księżycu palce sekretem gilotyny broni

księżycowych dekretów o bezsenności i paznokciem zdania

obcina kobietom piersi stawia na biurku sadystyczne

kałamarze z lepkim atramentem w kolorze ekstatycznej

czerwieni kreśli każde ze swoich obsesyjnych "jakby"

Kastruje zmysłowość Sparaliżowała go męczy kwaśnym

nie do zmycia potem W różowej sypialni z wybrzeży

Magritta gniją resztki zamordowanych kochanek zwinięte

w rękopisy Wchłania wilgoć trupich włosów Cmentarze

lgną do jego stóp układają melodie z księżycowych

liści Zaplątał świadomość w ten wyszukany specyfik:

zgnilizny pleśni i rozkładu Nosi ciało

wampirzo hodowane na umarłych fryzurach a każdą

z fryzur nazywa muzą i krztusi wafelkiem z orzechami

Właściciel tysiąca wierszy brakuje mu tylko tej jednej nocy

by wykradła chłodny księżyc z wielkiego brzucha metafor

i rzuciła wezbraną złotonośną piłkę w górę

Nastałaby pseudo-ciemność spełnionej nocy z przerwą na

wybryk maszyny do pisania bo z mankietów wystają

kartki prześcieradła zabrudzone samotnością Są jak

obrusy podaję na nich do stołu W zależności od obiadu

jeden lub dwa wiersze na serwetce

Nadmuchany motyl obija się lekko o blaty kawiarnianych

rozmów z pogranicza erosa i psyche Przechodzą męki

deformacji w horror Stałą częścią programu równoległym

wątkiem do mitu i przerysowania — krawat Dzieli

prawe skrzydło poety od lewej tęczówki Pół na pół

Ja albo ty Kobieta lub mężczyzna A krawat

uprawia lot surrealistycznej modliszki Chwycony w siatkę

neurytów dendrytów rośnie Emancypuje się Żąda samorealizacji

płacenia wysokich rachunków równouprawnienia swobody

obyczajowej prawa do głosowania Najmniej zakompleksiony

element dekoracji nabiera bystrzejszej czerwieni

gdy połknie (zwłaszcza na pusty żołądek) blond włosy

pt. Merlin nie musi być Monroe po drugiej stronie stolika

Uwiesiła się na nim (krawacie) całymi empikowymi popołudniami

huśtała Chór zblazowanych schizofreników przygrywał na strunach

obłędu W tym melodyjnym transie wyobraziła sobie lizak brała do

buzi i ssała jak wymię krowy Ale to tylko krawat kawałek płótna

nawet nie jedwabiu Żałosny powyciągany zachłannością Merlin

zwisał bezwładnie i ani trochę poetycko Taki sobie hamulec

bezpieczeństwa gdy go pociągnie gigantyczna maszyna stanie