Wiersz miłosny Gyula Illyesa pod tytułem 9, Rue Bude

9, Rue Bude

Jak poeta z mansardy mieszkałem trzy lata

Na tym poddaszu, gdzie krążyłem niespokojnie

I po nocach mierzwiłem czupryną nad stołem.

Pisałem wówczas mój poemat nieprzerwany,

Wiersz kosmicznie się dłużący, nieskończony,

Niecierpliwy coraz bardziej i chybiony.

 

Stawałem przed nim jak przed smokiem święty Jerzy.

Ruszałem do ataku żarząc się w gorączce,

Conocną wiodłem walkę nad dachami miasta

Między niebem a ziemią i gdy lotny stateczek

Ile-Saint-Louis trzeszczał w wiązaniach na wietrze

Targając kotwicę, by móc popłynąć wreszcie

Na pełne morze — tak swą marszrutę w przyszłość

Widzą zazwyczaj dwudziestoletni poeci —

Przyczyna moich bitew, pasterka łagodna,

Przeobrażała się co tydzień i z westchnieniem

Zmieniała ciągle kolor włosów, rysy twarzy,

Brzmienie głosu, wzrost i talię, całą postać,

Tak była płynna — dzielni moi wojownicy

Patrzyli na nią ze zdumieniem i podziwem,

Gdy ich mijała, z podniesionym dumnie czołem —

I tylko dusza jej, o, dusza, ona była

Zawsze ta sama i wiernie stała przy mnie.

 

Kochałem się w Polce, pannie Lizie Kutniańskiej,

Następnie we Francuzce Germaine Joyeux,

Z kolei w Odette Lacoste, w Luizie Levinson,

Następnie w Annie, najpiękniejszej ze wszystkich,

Prześlicznej, niezapomnianej nigdy modystce

Annie Orosz, następnie w jej młodszej siostrze,

Z kolei i na zabój w pannie Leveszy,

W większości, niestety, bez powodzenia.

Przełożył Artur Międzyrzecki