Wiersz miłosny Henriego Kinga pod tytułem Egzekwie

Egzekwie

Przyjmij, mogiło mojej zmarłej świętej,

Miast pogrzebowej pieśni — te lamenty;

Miast kwiatów wonnych na trumny wezgłowie

Przyjmij tę rymów garść: ona ci powie

O moim bólu i o łzach, co płyną

Z żalu za tobą, drogą i jedyną.

 

O, utracona! Od kiedy w żałobie

Trwam pogrążony, myślę wciąż o tobie.

To cała moja praca; tyś jest księga,

Tyś biblioteka, gdzie po rozum sięga

Wzrok, choć oślepły prawie. Prochu miły,

Przez ciebie moje dni się wydłużyły,

Jeden za drugim bezczynnie się toczy,

Jako że czynne są jedynie oczy

Moje, przez których szkło, od płaczu mgliste,

Widzę, jak wolno czas pełznie, zaiste,

Komuś, kto w bólu trwa: na tym jedynie

Zajęciu każdy mój smętny dzień płynie

I tak odmierzam czcze godziny moje,

Roniąc westchnienia i łez lejąc zdroje.

 

Nie dziw, że czas mój dąży wbrew naturze

Wstecz i wyrusza w powrotne podróże;

Śmierć twoja była jak owa godzina

Zmierzchu, co nagle czarną noc zaczyna,

Ty zaś mi byłaś dniem, choć cień wieczora

Padł na cię jeszcze nim nastała pora

Południa; z płaczem wspominam co chwilę,

Że oglądałaś wiosen ledwie tyle,

Ile jest w dobie godzin. Słońce twoje

Złociło miłość wiążącą nas dwoje,

Lecz dzisiaj, chociaż pragnę go tak szczerze,

Nie wzejdzie więcej w mojej hemisferze,

Bo jego światłość, jak gwiazda niezwykła

Z nieb spadająca, zagasła i znikła:

I jest ode mnie dzisiaj oddzielona

Przez ziemię, która jak czarna przesłona

Jedno z tych zaćmień osobliwych stwarza,

Jakich nie znają karty kalendarza.

 

Mógłbym pozwolić, abyś na czas krótki

W mrok zanurzyła mnie i moje smutki;

Nawet przez miesiąc, rok, dziesięć wygnanie

Znosiłbym mężnie, nie żaląc się na nie,

Przez cały czas ów czekając niezłomnie

Na dzień radosny, gdy powrócisz do mnie

I, odrzucając precz całun ponury,

Rozproszysz wreszcie żalu mego chmury.

 

Lecz biada! Daty, nawet oddalone,

Nazbyt są ciasne, by nadzieje płone

Ziścić się mogły: nie będzie mi więcej

Dane oglądać twarzy twej dziewczęcej —

Przynajmniej póki ów dzień nie nastanie,

Który zakończy ziemskie bytowanie,

Gdy żar gwałtowny, paląc ziemię całą,

Spopieli ciało świata — tak jak ciało

Twoje, mój świecie maleńki! Gdy zgasną

Płomienie, ciała połączą się z jasną

Błogością naszych dusz: w ciche regiony

Wzlecimy, w których nasz wzrok rozjaśniony,

Wolny od przesłon, nie zmącony mrokiem,

Da nam się cieszyć wzajemnym widokiem.

 

Tymczasem masz ją, ziemio: co mnie boli,

Niechaj ci służy. Skoro, niebios woli

Posłuszny, odtąd już się nie odważę

Nazwać jej moją — ciebie, ziemio, darzę

Całym mym krótkim prawem i udziałem

W tej, którą — żywą — tak bardzo kochałem:

W smutku rozrzutnym i hojnej żałobie

Dam, czegom nie mógł zatrzymać sam sobie.

Bądź dla niej dobra; na rejestru karty,

Który aż po Dzień Sądu jest otwarty,

Wpisz każdy z owych skarbów, co się skryły,

Święte i drogie, w relikwiarz mogiły.

Dbaj, by rzetelny był rachunek, radzę,

Bo musisz mi je wydać w pełnej wadze;

Będziesz się jeszcze ściśle wyliczała

Z każdej drobiny i atomu ciała

Przed Tym, co sprawił, że mój skarb kochany

Był ci w pożyczkę, nie na własność dany.