Coretta Scott i Martin Luther King

W małym osiedlu Marion w Alabamie Obadiah Scott był jedynym czarnym, który miał własną ciężarówkę. Biali właściciele samochodów ciężarowych, dla których jego przedsiębiorstwo przewozowo-holow-nicze było niebezpieczną konkurencją, grozili, że go zabiją. Groźby często się powtarzały. W 1942 roku podczas wojny z innymi rasistami spalono do fundamentów jego dom oraz niedawno nabyty tartak, na który zbierał pieniądze, pracując dwadzieścia cztery godziny na dobę. Odważny i wytrwały przetrzymał prześladowania, zaczęło mu się nawet całkiem nieźle powodzić, lecz jak miliony czarnych żył w ciągłej obawie o życie. Wiele lat później jego córka Coretta napisała w autobiografii, że w dzieciństwie nieustanna, tkwiąca w podświadomości obawa o życie ojca dobrze ją przygotowała do niepokoju, jaki odczuwała potem w trosce o męża.

W 1952 roku Coretta Scott była dwudziestoczteroletnią stypendystką New England Conservatory w Bostonie. Miała za sobą sześć lat owocnego intelektualnie i artystycznie pobytu w Antioch College. Lata te również odpowiednio przysposobiły ją do przyszłego życia, chociaż w inny, przyjemniejszy już sposób. Pierwotną decyzję, aby zostać nauczycielką, zastąpiła wkrótce inna: postanowiła zrobić karierę śpiewaczki, ponieważ kochała muzykę i miała ładny głos. W tym samym miesiącu poznała Martina Luthera Kinga juniora, dwudziestotrzylet-niego absolwenta uniwersytetu w Bostonie; pracował nad doktoratem z teologii. Coretta od jakiegoś czasu interesowała Martina, rozpytywał o nią koleżanki. Kiedy wreszcie odważył się zadzwonić, powiedział, że zdążył się już dowiedzieć o niej "wielu wspaniałych rzeczy". Rozmowa z nią tak go zachwyciła, że pod koniec wyrzucił z siebie impulsywnie: "Wiesz, każdy Napoleon ma swoje Waterloo. Ja jestem właśnie jak ten Napoleon - jestem pod Waterloo, gdzie mnie pokonano i rzucono na kolana". Taki był ten pierwszy telefon.

Coretta nie miała nic przeciwko tego rodzaju grze. Prawdę mówiąc, podobał się jej i nie widziała powodu, aby wymigiwać się od małej randki w porze obiadowej. Kiedy następnego dnia przyjechał po nią swym zielonym chevroletem, w pierwszej chwili wydał jej się dość niski i niezbyt ciekawy fizycznie, ale to wrażenie prysło, gdy zaczęli rozmawiać. Podczas lunchu rósł w jej oczach z każdą chwilą. Emanował męską siłą, którą łagodziła nuta ironii. Opowiadał o swoich duszpasterskich planach pozbawionych fanatyzmu - potoczyście, poważnie, wzruszająco. Zdała sobie sprawę, że "był nieprzeciętnym człowiekiem". I to wrażenie musiało być chyba wzajemne. W drodze powrotnej do konserwatorium powiedział, że jego żona musi mieć cztery cechy: "charakter, inteligencję, osobowość i urodę, a ty masz je wszystkie". Na pożegnanie zapytał, kiedy znowu będzie się mógł z nią zobaczyć.

Z trudem zachowywała spokój, niemniej zdołała wykrztusić z siebie wykrętną odpowiedź, aby się kiedyś do niej odezwał. Potem w domu przywoływała na pomoc swój instynkt samozachowawczy, który jej podpowiadał, by strzegła swych marzeń o ambitnej karierze artystycznej przed tym porywczym adoratorem. Z rozmowy zdołała wywnioskować, że pragnie żony i matki dla swych dzieci w starym stylu, nie zaś aktywnej życiowo kobiety, dla której rodzina stanowi jedynie uboczny cel. Czy po to pracowała i studiowała tak pilnie i wytrwale, aby teraz rzucić swe marzenia pod nogi mężczyźnie, nawet jeśli jest to t a k i mężczyzna? Będzie się musiała dobrze nad tym zastanowić. Jednakże zapragnęła znów zobaczyć się z Martinem.

Spotkała się z nim po raz drugi, trzeci, czwarty i kolejny. Podczas tych spotkań nie tyle na niego patrzyła, co słuchała. Interesował się wieloma zagadnieniami, wśród których filozoficzne i teologiczne koncepcje zajmowały miejsce naczelne. Podziwiała jego prosty, ale żywy styl, którym przykuwał uwagę słuchacza. Szczególnie pasjonowały go postacie Thoreau i Gandhiego. Ich prowokująca argumentacja, wzywająca do obywatelskiego nieposłuszeństwa i biernego oporu, nadawała się doskonale jego zdaniem do walki z niektórymi formami rasizmu w Stanach Zjednoczonych. On sam od dawna już poświęcił się realizowaniu wzniosłej idei Jezusa Chrystusa, jego posłannictwu miłości, które obejmowało także wrogów. Ludzie mają prawo, wierzył, przeciwstawiać się złemu traktowaniu, na które niczym nie zasłużyli.

Rozwiał jej zastrzeżenia co do zamiarów zostania duchownym Kościoła baptystów, zastrzeżenia, które wynikały z jej własnego bardziej liberalnego światopoglądu. Nie był religijnym fanatykiem ani nie upierał się przy przestrzeganiu obrzędów. Z aprobatą przyjęła jego powściągliwe i nacechowane racjonalizmem kazania w miejscowym kościele baptystów, dostosowane stylem do charakteru tej kongregacji w północnych częściach Stanów (jego kazania na dalekim Południu cechowała większa uczuciowość). Pod jego wpływem zaczęła się zastanawiać, czy powinna realizować swoje artystyczne plany. Nie porzucała swej kariery dla kaprysu, tylko zamieniała ją na