Wiersz miłosny Jamesa Merrilla pod tytułem Szalona scena

Szalona scena

Zeszłej nocy znów miałem sen pod tytułem Pranie.

Ręczniki i pościel życia, które mieliśmy spędzić razem,

Śliniaczki z zaschłym mlekiem, całun, wszelkie możliwe szmaty,

Jakie się depcze, brudzi, bruka krwią, chwyta na oślep,

W śnie wylewały się wiotko z ogromnego kosza z wikliny

Na księżycowy marmur desek. Poznaliśmy się chwilę przedtem.

Obserwowałem wszystko z zewnętrznej ciemności, odziany

W sztuczne włókno nowego typu, nie gniotące się, nie do zdarcia

I odporne na plamy. Opera roziskrzała się kondygnacjami

Oczu, rozszerzonych, jak moje, belladonną, zwróconych

Ku scenie w środku. Widziałem, jak skrzep chmury rośnie

Z każdym porywem wiatru, piorun kąsa, rozwiewa się grzywa.

Po dziewięciu bramach fletu przebiegały w panice palce.

Skąd to wahanie? Kochałem cię. I śmiałem się w ulewie

Z nas, do białości wyżętych, skręconych razem w jeden

Najwyższy mordent: pęd wistarii,

Gdy chude drzewko wybuchało żalem.

Przełożył
Stanisław Barańczak