Wiersz miłosny Jana Rostworowskiego pod tytułem Sto daktyli za ciebie

Sto daktyli za ciebie

Kiedy jesteś, kiedy idziesz obok,

kiedy czuję twoje szczupłe biodro,

to właściwie nie można cię kochać,

bo jest tylko przezroczyście i modro.

 

Można pójść do rzeźnika po mięso

albo kupić złotą orchideę,

albo czytać kinowe afisze

— a to tylko maj z rynien się leje.

 

Można śmiać się do autobusu,

że spóźniony i taki pełny

— a to tylko ruch twego ramienia

pod rozgrzaniem szafirowej wełny.

 

Albo znowu, gdy wiatr mamy w plecy,

można biegać po papierosy

— a to tylko kolibry na twarzy

i deszcz światła i twoje włosy.

 

Próbowałem nocnym Londynem

w rozhuśtanej Trattoria Toscana

— byłaś winem w ciemnej butelce,

warkoczami cebuli na ścianach.

 

Ciepłym pluszem, pułapką cienia

próbowałem w kinie cię dopaść

— byłaś ekran i dym papierosów,

i Chicago, i Europa.

 

Próbowałem mokrym porankiem,

co przez palce jak wąż ucieka

— rozsypałaś się po ulicach

butelkami majowego mleka.

 

Próbowałem i dałem spokój

i ta sprawa już poszła do sądu,

i kazali mi za ciebie zapłacić

sto daktyli i dziesięć wielbłądów.

 

Zapłaciłem, z punktu, bez targu,

jeszcze pawia dodałem oszustom

i wyjąłem cię z lustra w sypialni,

delikatnie, by nie zbiło się lustro.

 

I cóż z tego? — kiedy idziesz obok,

kiedy czuję twoje szczupłe biodro,

to właściwie nie można cię kochać,

bo jest tylko przezroczyście i modro.