Wiersz miłosny Marii Komornickiej pod tytułem Miłość

Miłość

  Kocham pierwszy raz — choć tyle, ach, tyle pocałunków spaliło mi usta. Kocham najpiękniejszego syna ziemi, przepyszne zwierzę ludzkie ze świecącymi oczyma i duszą śpiącą. — Kocham ohydnie i cudownie, kocham i nienawidzę, pragnę i pogardzam; zabijam się tą żądzą i wołam jego śmierci. Umrę, jeżeli on żyć będzie, — a gdy umrze — nie ma dla mnie życia. — Kocham bezwstydnie, bezwzajemnie — i po to tylko, by kochał i zginął.

 

  Ty o tym wiesz, cudowny, głupi zwierzu — wiesz i nie wiesz — bo mózg twój wspiera się na twym drgającym ciele jak kretowisko na wulkanie. — Czujesz ten przerażający we mnie płomień — i dlatego biegniesz weń fatalnie, jak rozhukany koń w płonący dom. Lecz twoja dusza, tępsza niż twe przepyszne, twe mądre, twe zwycięskie ciało, — nie zdobędzie się nigdy na pewność, że jesteś kochany — kochany przeze mnie, — która cię odpycham, która cię szyderstwem smagam — i policzkuję ręką— i znieważam każdym spojrzeniem.

 

  O nieopisany uroku opalonej twarzy — o słodka grozo purpurowych ust i oczu stalowych! Zamykam na całe dni powieki, by widzieć was, by wami się upajać. Uciekam w jaskinie ze złotym swoim cielcem i boską cześć oddaję bałwanowi. A gdy wychodzę na światło, wzgardą i gniewem w proch skruszywszy bożka, — o! ta radość władania nim i sobą! — Żelazną ręką dławię zachwyt i pragnie- nie, plwam na cudne oczy, urągam piersi dyszącej — smagam twarz jedyną — jedyną — napawam się jej bladością i rumieńcem, jej upokorzeniem i szałem...

Chcę cię smagać, smagać, smagać, aż dosmagam się w tobie tego bezwzględnego bólu, który ducha budzi nawet w zwierzęciu.

 

  Chcę dokatować się w tobie jęku z najgłębszych otchłani, z tej przepaści nędzy, gdzie się chroni dusza zadowolonych i sytych. Chcę zbudzić w tobie ducha — o ty, który mi objawiłeś ciało, — zbudzić ducha i straszną jego mękę i jego posłuszeństwo mej woli — która jest twoim przeznaczeniem.

 

  Czysta byłam przed tobą, nietknięta przerażającą mocą kochania — tej okropnej, brutalnej miłości, która gardzi i wyje pożądaniem. — Jak płaty wiosennego kwiecia padały na mnie tamte kochania. — Nawiał je wiatr — i wiatr ode mnie odgonił. — Ale ty!

 

  Szarpnąłeś mnie cynicznym wyznaniem — i nie zabiłam cię. Pod mymi oczyma tarzałeś się w grzechu — i nie za—

biłam cię. Padłeś mi do nóg wstydu pełen i szaleństwa — i nie zabiłam cię.

 

  Tylko od tych obrazów rozpaliła się moja krew ogniem nieczystym — piekielnym, wiecznym pożarem zakazanej

żądzy — i umieram. I umrę, jeżeli ty nie padniesz z mej ręki.

 

  Pokalałeś mnie oczyma swymi — i musisz zginąć. Pokalałeś mnie palącym bluźnierstwem słów — i musisz zginąć. — Pokalałeś mnie zniewagą dotknięcia — i nie ma tortury, której nie wymyślę dla ciebie. Nie ma zemsty, zdolnej wyczerpać moją żądzę nienawistną. Nie ma konania dość długiego, by okupiło konanie mego ducha w szale tego pożądania, w otruciu żądzą ciebie.

 

  I to, że skrzydło ptaka niebieskiego nie zakryło nigdy naszych głów. Że nie poznały dusze nasze ani drgnienia wieczności wspólnej; że nie pachniały nam zboża w słońcu i nie zaszumiał nad nami las i nie otoczyły ciszą łąki wieczornymi mgłami dymiące, — że nic prócz brudu i nędzy miasta nie było wokoło nas. Że wśród brzydoty, jak w pustynnym kraju naftowe źródła, buchały lawy naszych żądz — zwierzęcych żądz — nie zazna dusza moja nad tobą zmiłowania, — nie rozluźni zaciśniętych szponów dreszcz litości, — nie zamroczy pałających oczu żal — —

 

  Umrzyj, ty, którego istnienie zabija moje, — a nie jest warte jednej jego chwili. — Bezduszny demonie namiętności, grzechu mojego ducha, śmiertelnie piękny kwiecie moich żądz — zgiń!... o, zechciej zginąć — przesłodką śmierć ci zgotuję, i nie tknie mnie już nigdy kochanie. — Nie pragnie miłość moja szczęścia

z tobą, ani rozkoszy, ani pojednania. Silna jak śmierć jest miłość moja — okrutna jak śmierć. O daj mi się! o zgiń!