Wiersz miłosny Mariana Czuchnowskiego pod tytułem Po balu

Po balu

Bez broszki babci, złotej z diamencikiem,

którą zgubiła w ścisku na parkiecie,

na pół boso, bo tylko w pończochach,

trzymając oba pantofelki w palcach,

cicho, żeby nikogo nie zbudzić,

wróciła rano taksówką. Szofer mruczy nad napiwkiem.

Ale dużo się musi wybaczyć kobiecie, gdy urodziwa.

Trzymając, bo zimno, futerko nad głową

otwiera drzwi od kuchni. Chwileczkę marudzi.

A potem widzi swą twarz zgrubiałą przez szybę matową.

W sukni balowej rzuca się na łóżko.

Zasypia zaraz. Taka szczęśliwa,

bo — to już szeptem — między prześcieradłem a poduszką —

powiedział jej na balu, że ją kocha .

 

W śnie wirują pary. Ona w białej sukni.

Orkiestra skrzy się jazzem. Rytm jej w skroniach dudni.

Przystojni mężczyźni w świeżych frakach.

Tylko orkiestra nie jest na czarno.

Wszyscy w bieli. Da, da, da. Da, da, da.

Saksofon zolbrzymiony przez mikrofon

bezustannie łka. Nie wie, czy na magnetofon

czy tak dla niej tylko gra.

Wszyscy jej chcieli.

 

Tu mignie długi dekolt. Tam oślepiające, białe plecy.

Jak plakaty się świecą. I ten przyjemny, lekki pot kobiecy.

Ociera się cicho o rozwarte nozdrza.

Taniec za tańcem. Sama nie wie kiedy

noc przeszła szybko do rana.

Czuła się taka silna i wyspana.

Przyciskał ją do siebie. Poprzez cienką suknię

czuła, jak był włochaty, całym ciałem. Nie jest z kredy,

lecz z krwi i kości. Pierwszy raz poczuła taką moc miłości.

 

Kandelabry gasły. To znów się paliły

jasno, jakby były nie z elektryczności i brązu,

ale z męskiej siły, co jej w krew przez stanik

wchodziła od niego

I tak była miła.

Śpi teraz mocno. Wir tańca już ustał.

W śnie się uśmiecha. Ma otwarte usta.

Czerwone, wilgotne. W kącikach trochę piany

białej, którą podkreśla, kiedy w szparach stor

z wolna się rozmodrza świt.

Z okna na łóżku sucho posrebrzany

nocy balowej zanik.