Wiersz miłosny Paula Valerego pod tytułem Młoda Parka

Młoda Parka

X

 

Której spośród śmiertelnych wir tej zawieruchy

Nie wciągnie? Jestże taka?

 

Mnie, dziewiczej, głuchy

Szept przeczuć dawno zdradził grozę uległości...

Wiosna truje. Krzyk ptasi, z dalekiej przeszłości

Echo — w serca najgłębszych mrokach drąży ranę

I w was, róże, westchnieniem dumnym kołysane,

Gdy luba dłoń, choć z żalem, strzeże już koszyka.

Och! ukąszeniem pszczoły aż w sam mózg mi wnika,

Jej srogim pocałunkiem, nim się spitą spłoszy —

Ślad ranka dwuznacznego, słodki ślad rozkoszy...

Światłości — lub ty, śmierci — wyciągnij już dłonie

Po mnie! Serce się tłucze... Pierś pokusą płonie...

Niech wzbiera, niech się pręży — ów srogi, ów miły

Świadek, którego sieci błękitne złowiły...

Srogi... Słodki — gdy skusić boskie wargi zdoła!...

 

Lube zjawy, podzielam głód, co was tu woła,

Żądze! Twarze dokładne! Owoce miłości!

Czyż na to macierzyństwa zwierciadło mnie gości,

Na to fałdy, kielichy, bieg tych brzegów kręty,

By życie mogło uczcić stół rozkoszy święty,

Gdzie wbrew duszy, co wiecznych przepraw się wyrzeka,

Kipi wciąż wywierzysko krwi, nasienia, mleka?

Nie! Wstręt mi nieodparty za natchnienie służy!

Niebaczny pocałunek rychło śmierć powtórzy...

Widzę: płynie, wzgardziwszy dostojeństwem ciała,

Duchów zmarłych w strapieniu rzesza wynędzniała...

Nie, oddechy! Spojrzenia! Uściski... o goście,

Wy mnie tłumem pokornym o życie nie proście,

Bo go nie otrzymacie!... Precz stąd, precz ode mnie,

Widma, wyziewy nocy błądzące daremnie!

Idźcie mnożyć szkieletów liczby tajemnicze!

Ja wam, cieniom, światłości z siebie nie użyczę,

Trwam z dala — duch świetlany, chociaż chmurnolicy...

Nie! Odmawiam wam najpierw warg swych błyskawicy,

Gromów serca odmówię z tej samej przyczyny —

Żal mi was, żal mi siebie... o nawałnic młyny!

 

Bogowie! W waszą stronę zbaczam nagle z drogi!

 

Będę błagać już tylko twój płomyk ubogi,

Ty, której ściec po twarzy dawno już się chciało,

Groźna łzo, co mi starczasz za odpowiedź całą

I co sprawiasz, że — drżąca — śmiem spoglądać z bliska

Na posępnych dróg ludzkich wielkie wężowiska;

O pycho labiryntu, zrodziła cię dusza.

Ona sama na sobie kroplę tę wymusza,

Tę cząsteczkę, uszczkniętą z bezcennego rdzenia,

Co, mroki me zbawiając przez mękę patrzenia,

Suto się domyślników stypę skropić stara!

Wewnątrz mnie wydrążona bojaźni, pieczara,

Gdzie sól mistyczna broczy niemą wodą z łona.

Skądś ty? jakaż to praca smutna, nieskończona —

O łzo — z gęstych cię mroków dobywa z mozołem?

Pod matki-śmiertelniczki jeszcze tkwisz cokołem —

Pnij się więc dalej, wyżej, uporczywy głazie!

Gdy tak pięknie, że bieg twój wolnieje na razie —

Duszę się!... Cichnę, czując nurtów twych wezbranie...

— Kto cię wzywa na pomoc mojej młodej ranie?

 

Lecz na cóż blizna, szlochy, te próby zawodne?

Dla kogo, bisior srogi, znaczysz ciało chłodne

Ślepej, co się nie umie domacać nadziei!

Dokąd zmierza, w niewiedzy zbłąkana jak w kniei,

Ta postać, przez czerń nocy idąc wprost przed siebie?

Ziemio grząska... jak algę nieś a tul w swej glebie,

Nieś mnie lekko, powoli... Czyż ma pełna blasku

Słabość zdoła tam dotrzeć, gdzie ma paść w potrzasku?

Gdzie żeglujesz, łabędziu, skrzydłami białemi?

 

... Drogocenna opoka... O poczucie ziemi,

Dla kroków moich pewność tkwiła w tobie święta!

Wszak żywymi stopami stworzona, dotknięta,

Jak łożysko poczęcia macana pomału —

Ubita ziemia zdradza godność piedestału.

Gdzieś blisko, o krok może, drzemią me urwiska...

O, tu już bezświadoma krawędź, od alg śliska,

Sprzyjająca ucieczce (sama nieomylna

W swojej nieruchomości)... Dmie wichura silna;