Wiersz miłosny Tadeusza Borowskiego pod tytułem Do narzeczonej

Do narzeczonej

Niebo — obite deskami, horyzont — ścianą nawilgły,

a w lesie brzozowym za drutem, nabiegłym prądem jak rzeka,

kołysze się liści seledyn, przewija się cienki świst wilgi

i wiatr podbija pod liście niebieski popiół człowieka.

 

Piękny jest obraz lata. Jak kolorowa góra

letnich sukienek z perkalu jest słońca wschód i zachód.

Ponad bagnami krążą gęsi wędrownych sznury

i ciągną nad pastwiskami o zdrowym, dojrzałym zapachu.

 

Świat się otwiera jak dłoń. Dlatego za linią wart

jest siny las, a w lesie czerwone, słodkie poziomki,

wśród srebrnozielonych drzew pomarańczowe domki

jak lekki rysunek artysty, pogoda, uśmiech i żart.

 

Jakże jest dziwną miłość, serc naszych cisza i burza,

co jak gałęzie na nurcie w świat nas rzuciła i niesie,.

Oto jesteśmy jak dzieci zbłąkane w ogromnym lesie,

jak dzieci z bajki o dzieciach i domku o łapce kurzej.

 

Lecz czymże jest strach człowieka i krwi bojaźliwej nurt,

gdy trzeba patrzeć w noc, jak w łunę ognistą i huczną,

tężeje w żyłach prąd i krwią pulsuje drut,

i palą się ludzkie stosy jak kupy smolnych łuczyw.

 

Ciągną pochodem ludzie. Wagony, komora i gaz.

Za wodę, za łyk powietrza sprzedają złoto żołnierzom.

Oto dopełnia się w nas legenda, koszmar i baśń,

a pokolenia po nas z pogardy nie będą wierzyć.

 

Oto jest blok nabity parnym, człowieczym mięsem,

żyjącym ludzkim popiołem. Wspólna jest prycza i miska,

wspólne są strach i nadzieja, upał i deszcz dla wszystkich

i jednakowo dłonie nad litrem zupy się trzęsą.

 

I oto, chwalca człowieka, leżę na pryczy baraku

i chwytam, jak ptaka lot, w palce legendę i mit,

lecz próżno w oczy człowiecze patrzę, szukając znaku.

Już tylko łopata i ziemia, człowiek i zupy litr.

 

Już tylko ciało człowieka. Już tylko ludzki popiół,

już tylko nieba ogrom, który się w oczy garnie.

Oto przyszliśmy, obcy, ze wszystkich stron Europy

i jedną drogą idziemy — do lasu, do ziemi umarłych.

 

Już tylko ciało człowieka. Ręce podnoszę do twarzy

i czuję ciało jak obce. Czuję jak cudzy żywioł.

Liryzm kołysze się we mnie, jak ptak zraniony się waży

i nim osłabnie — woła, i nim upadnie — przyzywa.

 

Oto flegmona i tyfus, oto komora i gaz,

oto jest ogień i popiół — ciało na wietrze niczyje.

Oto się rodzi epos, woła tragiczny czas.

Podnoszę ręce do twarzy. I milczę. Tak, Mario, żyję.