Wiersz miłosny Adama Asnyka pod tytułem Legenda pierwszej miłości

Legenda pierwszej miłości

Ja ją kochałem; tak mi się zdaje,

Bo cudną była w szesnastej wiośnie,

Umiała patrzeć na mnie miłośnie

I rwać mi serce w nadziemskie kraje —

A więc w jej oczach pełny tęsknoty

Tonąłem wzrokiem i tak na jawie

Śniłem o różach, które ciekawie

Ponad jej włosów wybiegły sploty,

Tak że je zrywać ustami chciałem,

I byłbym przysiągł, że ją kochałem...!

 

Ja ją kochałem, ach! jestem pewny!

Bom często błądził w noc księżycową,

Przypominając mojej królewny

Każde spojrzenie i każde słowo;

A w gwiazdy patrząc wspólnie przytomnie,

Widziałem usta zwrócone do mnie,

Że aż mnie brała wielka pokusa,

W wonne powietrze rzucić całusa,

Lecz się obrazić skromnej lękałem,

I dość mi było, że ją kochałem...

 

Miłość to była, lecz taka cicha,

Że sam przed sobą bałem się zdradzić

I tylko kwiatów szedłem się radzić:

Czemu dziś smutna? i czemu wzdycha?

Ale o serca jej tajemnicę

Nie chciałem nawet lilii zapytać;

A gdy w ogrodu weszła ulicę,

Stałem, nie śmiejąc wzrokiem ją witać,

I tylko do nóg upaść jej chciałem,

Kiedy w jej oczach łezki dojrzałem...

 

Bo przypuszczałem, że smutek rzewny,

Rozlany na jej anielskiej twarzy,

Wypłynął z serca i siadł na straży;

Tak przeczuwałem, nie będąc pewny.

I sam już nie wiem, jak się to stało,

Że zapytałem drżący, nieśmiało,

Co jest jej smutku dziwną przyczyną,

I czemu łezki po twarzy płyną.

Na to odrzekła smutnymi słowy:

Że nie ma świeżej sukni balowej...

 

Chociaż wyrazy te obojętne

Upadły szronem, co serce ziębi,

Ale jej oczy mówiły smętne,

Że się myśl inna kryje gdzieś głębiej.

Więc pomyślałem, żem był za śmiały,

I chcąc złagodzić moją zuchwałość,

Balowej sukni chwaliłem białość,

W którą się stroi krzak róży białej;

Chwaliłem ciernie, które jej bronią

Przed zbyt ciekawych natrętną dłonią.

 

Jednak już potem częściej myśl płocha

Trącała skrzydłem w błękit mych marzeń,

I z różnych rozmów, sprzeczek i zdarzeń

Stawiałem wnioski: kocha? nie kocha?

I z tym pytaniem jak Hamlet nowy

Chodziłem długo w ranek majowy;

A kwiaty wonią, drzewa szelestem

Odpowiadały: Kocham i jestem!

Nim powtórzyłem sobie pytanie —

Wybiegła wołać mnie na śniadanie.

 

Różowa ze snu; w słońcu przejrzysta,

Stała przede mną jasna i czysta.

Zamiast brylantów na złote włosy

Jaśminy kładły kropelki rosy,

I tak oblana światła potokiem

Jeszcze mnie swoim paliła wzrokiem;

A ja zmieszany mówiłem do niej

O drzew szeleście i kwiatów woni.

Lecz ją znudziła moja rozprawa,

Bo rzekła: "Chodź pan, wystygnie kawa."

 

Oj! Oj! figlarko — myślałem z cicha,

Nie chcesz mnie słuchać na głos i w oczy,

Za to twój uśmiech mówi uroczy

I pierś, co mocniej teraz oddycha.

Nie chcesz mnie słuchać, bo w serca drżeniu