Wiersz miłosny Bronisławy Ostrowskiej pod tytułem Krysta

Krysta

Krysta Śmiałemu swą miłość powiada:

 

W proporców szumie szedłeś. Bramy grodu

Przed twym orszakiem na ścież się otwarły,

A ja, przebiwszy wielki tłum narodu,

Widząc, że idziesz, jak anioł umarły,

W krwawo gasnącą słoneczną pożogę,

Klękłam, włosami zamiótłszy ci drogę.

 

Tyś spojrzał, panie! a twoje źrenice

Były jak w locie drapieżne jastrzębie!

A takie chybkie jak dwie błyskawice,

Co upadają we wodę, na głębie,

I dreszczem gromy przelecą pod falą,

Aż w złotą skałkę piasek dna przepalą.

 

Odtąd już byłam twoją. W domu męża,

Przędąc len biały z dziewkami w świetlicy,

Słyszałam chrzęsty rycerne oręża,

Koronę złotą na kształt błyskawicy,

I konia, który szedł pod tobą w pysze,

Patrząc, jak bojaźń tłumami kołysze.

 

A serce miałam niespokojne w łonie,

Skroś przepalone twoich oczu gromem:

Jedna skra jeszcze — a w pożar rozpłonie;

W pożar, co później powstał ponad domem

I wstrząsnął ściany zmurszałe i węgły,

Że się zachwiały w ogniu i rozprzęgły.

 

Lecz zanim dom nasz u stóp twoich runął,

Przeżyłam takich dni i nocy wiele,

Kiedy kruk, zda się, w komnatę wefrunął

I swoje pióra przed oczy mi ściele,

A w onej czerni piór wieczystą zmorą

Dwa żużle oczu twych — jak piekło gorą.

 

Nieraz, bywało, zaciskam powieki,

Na oczach ręce rozpalone kładnę!

Lecz te dwa złote, gorejące ćwieki,

Umiłowane, królewskie i władne

Wszystko przebiją i wszystko przemogą,

I palą serce miłością i trwogą.

 

A kiedy rankiem powstaję z łożnicy,

To w chusty kryję moją twarz wybladłą,

Żeby nie zdradzić złych snów tajemnicy:

Żeby łez kilka tajonych nie padło

Na męża złoty pas. By nie zdradziły

Łzy, czego skrywać już — nie miałam siły.

 

Lecz, chociam walczyć nie mogła z kochaniem,

Gdy się wpatrzyłam w mężowe oblicze,

To powiadałam: tak chyba-ć ostaniem!

Takie w źrenicach miał skry tajemnicze

I takie straszne wpatrzenie się we mnie!

Przepomnieć chciałam o wszystkim — daremnie.

 

Raz — mąż był właśnie wyruszył na łowy —

Wybiegłam z domu tęsknicą szalona

W pszczółmi brzęczący wonny sad lipowy.

Stuletnią lipę objęłam w ramiona

I z szlochem wielkim tuliłam się do niej:

Niech koi brzękiem swoich pszczół! niech broni!

 

Nie wiem, jak długie płakałam godziny,

A sad brzęczeniem mię koił miodowem,

Gdy ktoś się cicho wysunął z gęstwiny

I powitawszy mię jedynym słowem:

Król! — do nóg skrzynkę porzucił mi złotą

I znikł, gdzie murem dzikie krze się plotą.

 

I osypały się z skrzynki na trawę

Uriańskie wielkie perły białym gradem,

Rubiny ciemne, złowrogie i krwawe,

Szmaragdy jagód świetnych winogradem,

Przepasek złotych połyskliwe żmije,

Którym ze źrenic blask brylantów bije.

 

Zdały się pełzać mi do nóg te węże,

Rozmaitymi ogniami grające;