Wiersz miłosny Edwarda Szymańskiego pod tytułem Żonie

Żonie

Szła ze mną wiosna szeroka i młodość szeroka jak wiosna,

kiedy mi wyszłaś naprzeciw i kiedy mi siebie przyniosłaś.

 

Pamiętasz? krótkie wieczory, gasnące słońcem czerwonem —

krótkie, gasnące słowa w czerwień Twych ust wmówione.

 

Pamiętasz? Oczy zdziwione bogactwem nagłego szczęścia —

słabość Twych rąk, zgubionych w brązowych, twardych pięściach.

 

Dałem Ci gorzką prawdę rzeczy, których nie wolno nie widzieć —

poczucie, że wszystko jest inne: mądre, bolesne i stare.

Uśmiechnij się: Jestem mocny, sam umiem nienawidzić.

Kochaj mnie tak, jakim jestem — za mnie i za mą wiarę.

 

Nie będzie chwil rozedrganych bezsilną trwogą o szczerość —

nie ma nic między nami w drodze od warg do warg.

Jeżeli serca nie starczy — i serce potrafię przerość.

Jeżeli życia nie starczy — może nie jestem wart.

 

Ręce, maleńkie ołtarze pieszczot niezapomnianych —

pochylam dumny kark mój pod wasze jarzmo kochane.

 

Usta zawsze te same, usta jednako najsłodsze —

nieprawda, żem od was daleko. Nieprawda, żem od was odszedł.

 

Kwiaty świediste — oczy, pachnące szczęściem rozkwitłem —

posyłam wam moją najprostszą — najsłoneczniejszą modlitwę.